Autorem tekstu jest Anna Sekuła, absolwentka Jesiennej Szkoły Leszka Balcerowicza 2015.
Instrumentarium polskiej administracji gospodarczej zostało niedawno poszerzone o nowe narzędzie ingerencji państwa. Choć ze względu na krótki czas funkcjonowania ustawy, ograniczenie rynkowych swobód ma tu jeszcze ciągle wymiar potencjalny, trudno ten potencjał lekceważyć. Projekt ustawy o ochronie niektórych inwestycji z 24 lipca tego roku, czy to w wyniku zadziwiającego konsensu różnych opcji politycznych wokół postulowanych rozstrzygnięć, czy na skutek okołowyborczej atmosfery, przeszedł całą legislacyjną drogę właściwie bez echa. Tymczasem szereg zapisów ustawowych zaskakuje stopniem przyjętej przez Ustawodawcę dowolności.
Ustawa wprowadza mechanizm blokowania przez ministra właściwego do spraw Skarbu Państwa „niektórych inwestycji”, prowadzących do zmian struktury własnościowej podmiotów objętych ochroną. Kontroli mogą podlegać wybrane podmioty w przypadkach, gdy taka transakcja prowadziłaby do „nabycia lub osiągnięcia istotnego uczestnictwa lub nabycia dominacji” oraz zagrażałaby bezpieczeństwu publicznemu lub porządkowi publicznemu. Zainteresowane podmioty muszą w każdym podlegającym ustawie przypadku zgłosić do ministra zamiar dokonania takiej inwestycji. Niedopełnienie tego obowiązku może skutkować niebagatelną sankcją karną. Postępowanie może także zostać wszczęte z urzędu, a minister ma 90 dni na wydanie decyzji. Jeśli zgłosi sprzeciw, realizacja zgłoszonej transakcji będzie ex lege nieważna, ewentualnie zakazane zostanie wykonywanie nowo nabytych praw właścicielskich.
Grupa posłów projektodawców, wywodzących się z koalicji rządzącej Sejmu VII kadencji, uzasadniała swoją inicjatywę koniecznością ochrony strategicznych sektorów gospodarki w obliczu aktualnej sytuacji międzynarodowej. Choć nie dostrzegam, jak profesor Dudek, zagrożenia „soft kolonizacją”, daleko mi do kwestionowania intencji pomysłodawców projektu. Aktualne pozostaje jednak pytanie o adekwatność uchwalonego remedium. Lektura ustawy nie pozwala udzielić na nie odpowiedzi jednoznacznie twierdzącej.
Po pierwsze, zakres podmiotów podlegających kontroli został określony bardzo mgliście. Ustawa wymienia jedynie rodzaj prowadzonej działalności gospodarczej jako przesłankę do objęcia ochroną oraz kryteria, którymi ma kierować się rząd przy tworzeniu szczegółowej listy spółek. Lista ma zostać stworzona na drodze rozporządzenia Rady Ministrów, a zatem to rząd ustali, kogo będą dotyczyły regulacje ustawy. Teoretycznie więc mogą na tę listę zostać wciągnięte wszystkie albo tylko wybrane spółki, które prowadzą określony rodzaj działalności. Taka delegacja budzi wątpliwości konstytucyjne – bo czy ustawa ograniczająca wolności i prawa może nie precyzować, kto jest jej adresatem? Obok możliwości elastycznego reagowania tworzy się w ten sposób także silną pokusę nadużyć i korupcji zarówno po stronie biznesu, jak i polityki.
Po drugie, wprowadzane ograniczenia mają realizować cele ochrony bezpieczeństwa publicznego i porządku publicznego. Są to bez wątpienia cele szczytne i ważne, a w świetle Konstytucji RP usprawiedliwiające pod pewnymi warunkami ograniczenia innych konstytucyjnych wolności (m.in. działalności gospodarczej). Również prawo Unii Europejskiej dopuszcza ograniczenia unijnych swobód przedsiębiorczości i przepływu kapitału ze względu na te przesłanki. Jednocześnie są to pojęcia nieostre, ze swej natury podatne na różne interpretacje. Nie bez przyczyny ograniczenia konstytucyjnych wolności można regulować tylko na poziomie ustawy. W tym przypadku de facto to minister właściwy ds. Skarbu Państwa waży te wartości i w formie decyzji administracyjnej dokonuje wiążącej interpretacji. Co jeśli w toku kontroli sądowej okaże się, że minister się pomylił? Ze względu na dynamikę obrotu gospodarczego inwestorowi może pozostać, oprócz gorzkiej satysfakcji, tylko ubieganie się o odszkodowanie od Skarbu Państwa.
Wreszcie, choć kategoria „strategiczności” nie pojawia się w samej ustawie, to stanowi trzon jej uzasadnienia. Kryterium to jest zaś bardzo plastyczne i chętnie wykorzystywane jako argument w dyskursie publicznym – a co gorsza w procesie prawotwórczym – w sposób dość arbitralny. Niestety analiza przebiegu prac legislacyjnych nad dyskutowanym tu projektem także nie napawa optymizmem. Może więc warto, by naszą wspólną strategią stała się przede wszystkim dbałość o jakość stanowionego w Polsce prawa?