W niedawnej, bardzo ciekawej rozmowie w „Kulturze Liberalnej” Robert Krasowski tłumaczył, dlaczego nie należy się bać Jarosława Kaczyńskiego. Ja z każdym dniem nowej, powyborczej rzeczywistości boję się bardziej. Polska przez ostatnie 25 lat rozwijała się ponad 4% rocznie, co zbliżało nas konsekwentnie do poziomu życia krajów zachodnich i było wynikiem dużo lepszym niż w innych krajach regionu. Wzrost polskiej gospodarki był nie tylko szybki, ale też bardzo stabilny. W latach 2000 – 2015 żadnemu z cyklicznych spowolnień nie towarzyszył w Polsce spadek PKB. Nie dotknął nas również w zasadzie globalny kryzys finansowy, co w dużej części zawdzięczamy instytucjom stabilizującym.
Jednak prognozy różnych ośrodków, o których piszemy w najnowszym raporcie FOR „Następne 25 lat. Jakie reformy musimy przeprowadzić by dogonić Zachód?“ pokazują, że jesteśmy w szczególnym momencie i tych wyborów nie należy traktować jak każdych innych w ostatnich latach. Polska gospodarka w dużej części bazowała na sile rozpędu, stabilizacji i na fakcie, że większość polityków temu rozpędowi zbyt spektakularnie nie przeszkadzała. W tym sensie zgadzam się z Krasowskim, że wyniki wyborów miały zwykle minimalne znaczenie dla rozwoju Polski.
Dziś wydaje mi się jednak, że sytuacja jest zupełnie inna. Bez koniecznych reform polska gospodarka według szacunków Komisji Europejskiej i OECD spowolni w najlepszym wypadku o około 2%. Do tej pory żadni politycy wygrywający wybory nie stawali w obliczu takich prognoz. Dziś przed taką perspektywą staje Jarosław Kaczyński, bo nie ma się co łudzić, że prezydent Duda czy premier Szydło będą samodzielnymi autorami politycznego planu.
Lista planowanych reform jest w istocie długa, ale ich realizacja nie tylko nie odwróci prognozowanego trendu, ale znacząco go pogłębi. Nie było też dotąd sytuacji, w której taka lista groźnych ekonomicznie zapowiedzi byłaby popierana jednogłośnie przez obóz prezydencki i większości w Sejmie i Senacie.
Boję się obniżenia wieku emerytalnego, co znacząco pogorszy stabilność finansów państwa, zwiększy dług publiczny, doprowadzi do wzrostu podatków i w polskiej sytuacji demograficznej zakończy się za kilka lat mnóstwem ludzkich dramatów.
Boję się dodatku 500 złotych na każde dziecko, co zwiększy wydatki budżetowe o prawie 22 miliardy złotych, a nie będzie działało motywująco na rodziców, dla których konieczne jest pobudzenie gospodarki, by byli aktywni na rynku pracy.
Boję się podniesienia płacy minimalnej, bo przekonują mnie analizy większości ekonomistów bazujących na doświadczeniach innych krajów, że zmniejszy to legalne zatrudnienie i zwiększy szarą strefę szczególnie w regionach słabiej rozwiniętych gospodarczo i wśród osób o niskiej produktywności.
Boję się repolonizacji banków, gdyż jest bardzo wiele badań, które wskazują, że tam, gdzie banki są bardziej upolitycznione, częściej dochodzi do kryzysów (np. Słowenia czy hiszpańskie banki regionalne cajas).
Boję się tym samym planów zwiększenia udziału państwa (a więc polityków) w przedsiębiorstwach, których prywatyzacja mogłaby z powodzeniem sprostać wyzwaniom konkurencyjnego rynku.
Boję się pomysłów na zmiany w systemie szkolnictwa nie dlatego, że nie są potrzebne, ale dlatego że zamiast skupiać się na jakości kształcenia są skoncentrowane na kosztownych a drugorzędnych planach zmiany jego struktury.
Boję się ignorancji w sprawach zagranicznych, gdyż zarówno sytuacja w Unii Europejskiej jak i bliskość wojny za ukraińską granicą stawiają przed nowym rządem zadanie o wiele trudniejsze niż przed jakimkolwiek rządem ostatnich lat.
Boję się w końcu powrotu dyskusji o sprawach światopoglądowych w formie, która jak znamy z doświadczenia, urąga najczęściej godności człowieka.
Robert Krasowski zakłada, że Jarosław Kaczyński z 2005 roku to ten sam Jarosław, co dziś. Skupiony tylko na władzy partyjnej, szczęśliwy ze zwycięstwa podwójnego, niespodziewanego. Bardziej niż kiedykolwiek szczegółowy program gospodarczy, sprawna kampania pokazująca inne niż zwykle twarze i w końcu nowy język lidera pozwalają sądzić, że tym razem istnieje szczegółowy plan realnego rządzenia. Plan, który budżet państwa będzie kosztował około 220 miliardów złotych w ciągu czteroletniej kadencji.
Dlatego boję się Polski Jarosława Kaczyńskiego może nie jak zając kobry, bo nie ze strachu przed byciem pożartym, ale boję się jak tornada, które wpada z niszczycielską siłą i pozostawia krajobraz ruiny. Wierzę jednocześnie, że w tym przypadku obywatelska pasja przeciwstawienia się perspektywie gospodarczej klęski nie będzie komiczną formą ludzkiej emocjonalności (jak pisze Krasowski o obywatelskich zrywach), ale realnym sposobem na zahamowanie działań nadchodzącej władzy.