Według nieoficjalnych danych w samym 2011 roku NBP stracił z powodu bicia jedno- i dwugroszówek ok. 8,2 mln złotych. Dzieje się tak dlatego, że metal zawarty w jednogroszówce wart jest więcej, niż sama moneta nominalnie. Obecnie bank centralny rozważa zmianę stopu, z którego wykonane są popularne miedziaki, na tańszy. Czy jednak rzeczywiście jest to konieczne?
Jednogroszówka ma masę 1,64 grama i wykonana jest z tzw. mosiądzu manganowego, czyli stopu zawierającego 59% miedzi, 40% cynku oraz 1% manganu. Uwzględniając rynkowe ceny tych surowców oraz kurs dolara, na dzień dzisiejszy jeden grosz wart jest więc ok. 2,84 gr. Jak zauważył Krzysztof Kolany, analityk Bankier.pl, pensja minimalna wypłacona w jednogroszówkach warta jest więcej, niż średnia krajowa wg GUS.
Grosz do grosza
Wartość monet wydaje się być wystarczającym powodem do ich gromadzenia, stają się one wtedy bowiem inwestycją. To tłumaczyłoby niedobory monet o najmniejszym nominale, raportowane niedawno przez „Dziennik Gazetę Prawną”. Potwierdzałoby także odkrytą w XVI wieku przez Mikołaja Kopernika zależność, nazwaną później „prawem Kopernika-Greshama”, w myśl której pieniądz gorszy wypiera z obiegu pieniądz lepszy.
Pytanie jednak, czy to rzeczywiście sedno problemu. Problem ubytku jednogroszówek ma wymiar ogólnokrajowy, trudno mi jednak uwierzyć, że istotna część społeczeństwa jest świadoma realnej wartości najmniejszych monet. Nawet spośród świadomych jedynie ułamek decyduje się na gromadzenie ich w celach inwestycyjnych. Zwłaszcza, że wyjście z tej inwestycji nie jest bynajmniej łatwe. Pomijając trudności praktyczne (ciężar), napotykamy trudności prawne. Nie można tak po prostu przetopić jednogroszówek, a nawet pomijając to – nie wiadomo mi o żadnym skupie, czy złomie, który takim procederem by się parał.
Skoro nie chęć zysku, co motywuje nas do składowania miedziaków w domowych wazach, kubkach i koszykach? Odpowiedź jest prosta. Wygoda. Aby zapłacić miedziakami za gumę do żucia, musielibyśmy wypchać nimi cały portfel i jeszcze dwie kieszenie. Na zakupach z kolei znacznie wygodniej, niż wygrzebywać przy kasie „końcówkę”, jest po prostu zaokrąglić kwotę do góry i przerzucić obowiązek wyrównania kwoty na profesjonalistkę po drugiej stronie lady, na dodatek uzbrojoną w arsenał posortowanych monet. A wydana przez nią reszta trafi, jak zwykle do koszyka na klucze w naszym przedpokoju.
Rozwiązanie problemu
Propozycja zmiany stopu wydaje mi się nietrafionym pomysłem. Jeśli na rynku będą funkcjonowały dwa rodzaje groszy: mosiężne (lepsze) i aluminiowe (gorsze), mogłaby zostać wykreowana sytuacja rodem z traktatu „Monetae cudendae ratio” Kopernika, w którym uczony opisał, wspomniane już w tym tekście, zjawisko wypierania z obiegu pieniądza lepszego przez gorszy. Zatrzymywane (tezauryzowane) byłyby grosze mosiężne, płatności zaś uiszczane aluminiowymi, co tylko zaostrzyłoby problem niedoboru. Czy istnieje więc inna droga?
Brzytwa Ockhama
Średniowieczna zasada nakazująca wybierać najprostsze wyjaśnienia zjawisk może tu przyjść z pomocą. Wystarczy przełożyć ją na metodę wyboru rozwiązania problemu. Cóż stałoby się bowiem, gdyby zamiast rozpoczynać produkcję aluminiowych jednogroszówek pokrytych cienką warstwą miedzi, po prostu z miedziaków zrezygnować? Konsekwencje takiej decyzji można przewidzieć analizując przykłady innych europejskich gospodarek.
Szwedzki Riksbank w 2010 roku wycofał monety o nominale 50 öre, czyli pół korony. Obecnie najmniejszym nominałem w obiegu jest jedna korona, o wartości ok. 0,50 zł. Podobnie już wcześniej sprawę rozwiązali nasi południowi sąsiedzi – Czesi. W tym kraju wycofywano monety systematycznie, począwszy od jedno- i pięciohalerzówek, następnie dziesięciohalerzówki, po tych zaś przyszedł czas na te o nominale dwudziestohalerzowym. Od 2008 roku halerze nie funkcjonują już wcale. Najniższym nominałem,podobnie jak w Szwecji, jest jedna korona, warta ok. 0,16 zł.
W obu przypadkach zmiana nie wpłynęła na swobodę ustalania cen, gdyż dotyczyła jedynie obrotu gotówkowego – ceny wciąż zawierały öre oraz halerze, były jednak zaokrąglane na kasie, według zasad matematyki. W obu przypadkach także nie znaleziono dowodów na wpływ tej zmiany na wysokość inflacji.
W mojej opinii rezygnacja z monet o najniższych nominałach nie będzie miała poważnych, negatywnych konsekwencji. Wspomniana wcześniej inflacja na przestrzeni lat sprawiła, że towarów kosztujących poniżej 10 groszy praktycznie nie ma. Jedyny taki przedmiot, który przychodzi mi do głowy, to sklepowa reklamówka, tę jednak kupuje się razem z innymi towarami, cena końcowa więc i tak zostanie zaokrąglona od większej sumy. A przecież i tak nie ma co się łudzić, że pani sklepikarka „będzie miała wydać grosika”.
Piotr Czajkowski