Szef Komisji Europejskiej oficjalnie wprowadził pojęcie „sprawiedliwej mobilności”, która może niebezpiecznie zredefiniować wspólny unijny rynek.
W wygłaszanym co rok orędziu szefa Komisji Europejskiej o stanie Unii widać było zadowolenie z sytuacji gospodarczej: „Dziesięć lat od wybuchu kryzysu europejska gospodarka wreszcie odzyskuje swoją pozycję” – mówił Jean-Claude Juncker jesienią ub. r., czyli w ostatnim tego typu przemówieniu. „Obecnie aktywnych zawodowo w Unii Europejskiej jest 235 mln osób – jeszcze nigdy liczba zatrudnionych nie była tak wysoka” – dodał.
Niewątpliwie Unia, a dokładniej – istnienie wspólnego unijnego rynku, przyczyniło się do tak dobrych danych o zatrudnieniu. Słuszny trop, jeżeli chodzi o przyczynę tak optymistycznego wyniku, podsuwa też zawarta w projekcie dyrektywy o przewidywalności zatrudnienia sugestia, że 20 proc. powstałych od 2014 r. miejsc pracy to „nowe formy zatrudnienia”, ze szczególnym uwzględnieniem zarobku w ramach internetowych platform gospodarki współdzielenia jak Uber czy Airbnb. Na przykładzie optymistycznych danych o aktywności zawodowej w UE można więc powiedzieć, że do wzrostu zatrudnienia najlepiej przyczynia się spontaniczne rozwijanie się różnych projektów biznesowych, a nie próby uregulowania gospodarki w ramach innych planów.
To właśnie ten fragment orędzia, który odnosi się do „planowania”, ewidentnie zanadto uwypukla sprawczość Unii Europejskiej. Szef Komisji stwierdził: „Jesteśmy odpowiedzialni za sukces Planu Inwestycyjnego dla Europy, dzięki któremu do tej pory uruchomiono 225 mld euro na inwestycje. Udzielono pożyczek 450 tys. małych przedsiębiorstw i na ponad 270 projektów infrastrukturalnych. Możemy przypisać sobie zasługi za to, że dzięki zdecydowanemu działaniu europejskie banki znów dysponują zasobami finansowymi, by pożyczać przedsiębiorstwom środki, tak aby te mogły się rozwijać i tworzyć miejsca pracy”. Ale rozpoczęty w 2015 r. Plan Inwestycyjny dla Europy (potocznie zwany planem Junckera), mimo pokaźnych danych o udzielonych pożyczkach, na razie nie wydaje się spełniać jednego ze swoich głównych celów, czyli doprowadzenia do wzrostu nakładów inwestycyjnych na badania i rozwój.
Jak pokazują dane Eurostatu (stan na 14.01.2018 r.), w 2016 r. inwestycje gospodarek 28 krajów UE w badania i rozwój wynosiły 2,03 proc. PKB – tyle samo, co w roku 2014 i 2015. W przypadku strefy euro nakłady na B&R w 2016 r. osiągnęły poziom 2,12 proc. PKB, czyli nawet nieco mniej niż w latach 2014 i 2015, kiedy wskaźnik ten wynosił 2,13 proc. Do wzrostu tego wskaźnika zarówno w całej UE, jak i w strefie euro – odpowiednio z 2,02 do 2,03 oraz z 2,1 do 2,13 proc. PKB – doszło jeszcze przed rozpoczęciem realizacji planu Junckera, czyli w roku 2014 w porównaniu z 2013.
Potrzebna czujność „nowej UE”
Jednym ze znajdujących się w orędziu konkretów, na które szczególnie warto zwrócić uwagę, jest zapowiedź dbania o wysoki standard socjalny zatrudnienia. Jak mówił Juncker:
„Jeśli chcemy uniknąć fragmentacji społecznej i dumpingu socjalnego w Europie, (…) powinniśmy przynajmniej dojść do porozumienia w sprawie unii europejskich standardów społecznych, w której istniałby konsensus w sprawie tego, co jest sprawiedliwe ze społecznego punktu widzenia na naszym jednolitym rynku. Jestem przekonany: Europa nie może funkcjonować, zaniedbując pracowników”.
W słowach tych widać zmianę w koncepcji wspólnego unijnego rynku: nie chodzi już o samą swobodę przemieszczania się między krajami Wspólnoty w celu podjęcia tam zatrudnienia lub działalności gospodarczej; ta wolność ma być, wedle nowej wizji, jedynie warunkowa: skorzystać z niej będą mogli ci, którzy dopasują się do odpowiednich standardów socjalnych. A te wyznacza stara Unia – przede wszystkim Francja, Niemcy, Holandia, Austria. To, że Komisja Europejska będzie zdecydowanie dążyć do zaostrzenia przepisów dotyczących zatrudnienia, udowodniła już trwająca w latach 2016-2017 gorąca debata o pracownikach delegowanych.
Bez wątpienia w interesie rodzimych pracowników (w przeciwieństwie do właścicieli firm!) z Francji czy Niemiec było na przykład to, żeby pracownicy delegowani, najczęściej wysyłani przez firmy z krajów „nowej UE” takich jak Polska czy Czechy, nie mogli zarabiać mniej niż pracownicy miejscowi, czyli korzystać z czegoś, co w tradycyjnej koncepcji wspólnego rynku jest naturalne – komparatywnej przewagi płacowej. Gdyby ta przewaga – pejoratywnie nazywana w orędziu Junckera, a także m.in. w wypowiedziach prezydenta Francji Emmanuela Macrona „dumpingiem socjalnym” – została zakazana, pracownicy lokalni z Europy Zachodniej nie musieliby obawiać się utraty pracy wynikającej z większej atrakcyjności pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej.
Interes „starej UE” (a dokładniej: popartych przez tamtejsze rządy związków zawodowych i środowisk lewicowych), w gruncie rzeczy dzielący Europę, a nie ją jednoczący, był przyczyną ślepego uporu Komisji Europejskiej przy pomyśle „równej płacy za tę samą pracę w tym samym miejscu” mimo zgłoszonego w 2016 r. przez parlamenty 11 państw UE (Bułgarii, Chorwacji, Czech, Danii, Estonii, Węgier, Łotwy, Litwy, Polski, Rumunii i Słowacji) sprzeciwu wobec tego projektu w ramach „procedury żółtej kartki”. Tym ostrzeżeniem przed łamaniem zasady subsydiarności Komisja się nie przejęła. Ostatecznie, przy sprzeciwie Litwy, Łotwy, Polski i Węgier i wstrzymaniu się od głosu Chorwacji, Irlandii i Wielkiej Brytanii, większość Rady UE 24 października 2017 r. wyraziła przychylność wobec „równej płacy za tę samą pracę w tym samym miejscu” w odniesieniu do pracowników delegowanych.
Zdecydowane opowiedzenie się Junckera przeciw korzystaniu z przewag komparatywnych („dumpingu socjalnego”?) każe spodziewać się, że sprawa pracowników delegowanych – którzy stanowią jedynie 1 proc. unijnej siły roboczej – to dopiero początek „modyfikowania” wspólnego rynku na modłę „dzielącą”, a nie „jednoczącą”. Politycy i eksperci z krajów, które mogą stracić na zmianie koncepcji wspólnego rynku UE – w tym z Polski – powinny teraz zgodnie i ponad politycznymi podziałami bacznie przypatrywać się płynącym z Komisji propozycjom, które zapowiadałyby modyfikowanie wspólnego rynku. Na modyfikację tę Komisja Junckera ma zresztą już dyplomatyczną nazwę: „sprawiedliwa mobilność”.
Groźba biurokratycznego marazmu
Bezpośrednio wspomnianym w orędziu dowodem na powstawanie modyfikującej tradycyjny wspólny rynek „unii europejskich standardów społecznych” jest Europejski Filar Praw Socjalnych. Realizowany ma on być przez projekty, które – obok niewątpliwie pozytywnych rozwiązań – niosą również ryzyko biurokratyzacji, a więc spowolnienia, unijnej gospodarki. Przykładowo, jednym z pomysłów wprowadzanych w ramach Filara ma być dyrektywa w sprawie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym rodziców.
Uważne przyjrzenie się projektowi tego aktu prawnego pozwala dostrzec, że jego antydyskryminacyjny „duch” jest tak szeroki, że w obliczu dyrektywy pracodawca będzie miał praktyczny zakaz zwalniania pracowników, którzy poproszą o urlop rodzicielski bądź o elastyczną organizację pracy z powodu opieki nad dzieckiem. Przykładem jest następujący zapis:
„Ciężar dowodu świadczącego o tym, że zwolnienie z pracy nie nastąpiło z powodu ubiegania się przez pracownika o urlop lub skorzystania z urlopu, o którym mowa w art. 4, 5 lub 6, ani z powodu skorzystania z prawa do wystąpienia o elastyczną organizację pracy, o której mowa w art. 9, powinien spoczywać na pracodawcy, jeżeli pracownik przedstawi przed sądem lub innym właściwym organem fakty, na podstawie których można domniemywać, że został zwolniony z takich powodów”.
Dodatkowo warto zauważyć, że w tego typu zapisach pracodawca jest stereotypowo przedstawiany jako szwarccharakter, który tylko czyha na to, aby zwolnić pracownika, i który ma niemal niewyczerpane zasoby, pozwalające na swobodne rozdawanie pracownikom ulg z powodów takich jak rodzicielstwo.
Innym niepokojącym elementem Europejskiego Filara Praw Socjalnych jest zapowiedź… utworzenia „Europejskiego Urzędu ds. Pracy”. Niestety, w tym sposobie myślenia – znanym nam też z polityki poszczególnych państw Europy – pokutuje przekonanie, że utworzenie kolejnego urzędu czy zespołu do zajmowania się jakimś problemem jest magicznym sposobem na ujarzmienie tego problemu. Co ciekawe, w swojej propozycji Bruksela wręcz chwali się tym, że urząd ten będzie istniał obok innych, funkcjonujących już instytucji. W folderze informacyjnym jedna z odpowiedzi na pytanie „Czym będzie zajmował się Urząd” brzmi następująco: „wykorzystywanie istniejących agencji i struktur do lepszego zarządzania transgranicznymi i wspólnymi działaniami, na przykład pod względem umiejętności prognozowania zapotrzebowania na umiejętności, bezpieczeństwa i higieny pracy, zarządzania restrukturyzacją i zwalczania pracy nierejestrowanej”.
Jakby tego było mało, poniżej wymieniona zostaje lista pt. „Agencje i podmioty działające w tej dziedzinie”: „Europejska Fundacja na rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy, Europejskie Centrum Rozwoju Kształcenia Zawodowego, Europejska Agencja Bezpieczeństwa i Zdrowia w Pracy, Europejska Fundacja Kształcenia, Europejski Portal Mobilności Zawodowej, Europejska platforma na rzecz usprawnienia współpracy w zakresie przeciwdziałania pracy nierejestrowanej”. Dodatkowo, zarówno planowany zakres zadań Europejskiego Urzędu ds. Pracy, jak i m.in. treść zaproponowanej 21 grudnia 2017 r. dyrektywy o przewidywalności zatrudnienia, budzą obawy, że UE będzie ściśle kontrolować to, aby na rynku pracy nie istniały kontrakty, które nie byłyby objęte składkami na ubezpieczenie społeczne. Biurokratyczny charakter modyfikacji wspólnego rynku w kierunku „sprawiedliwej mobilności” grozi tym, że obecni czy następni przywódcy Unii być może już nie będą mogli powiedzieć, że „w czasie mandatu obecnej Komisji powstało dotychczas blisko 8 mln miejsc pracy” czy że „jeszcze nigdy liczba zatrudnionych nie była tak wysoka”…
Wpisy na Blogu Obywatelskiego Rozwoju przedstawiają stanowisko autorów bloga i nie muszą być zbieżne ze stanowiskiem Forum Obywatelskiego Rozwoju.