Populistę wyróżnia to, że – przynajmniej we własnym mniemaniu – broni skrzywdzonego ludu i atakuje jego krzywdzicieli. Populista ma prostą receptę: wystarczy usunąć prześladowców, a ludowi będzie lepiej. W roli skrzywdzonego ludu występują różne grupy. Dla Marksa był to „proletariat”, a dla neomarksistów „prekariat”. Dla prawicowych populistów skrzywdzony lud to po prostu naród. A krzywdziciele to „salon” lub „układ”. Populiści często wykazują ogromne moralne zadęcie, ale rzadko zniżają się do poziomu logiki i badań empirycznych. A gdy już to robią to zwykle proponują recepty gorsze od choroby: wzrost wydatków publicznych rujnujących finanse państwa, klimat antykapitalizmu i antyprzedsiębiorczości, a przez to niższe inwestycje prywatne. Populistyczne recepty biją więc w lud, którego populiści tak lubią bronić. Populistyczne hasła prowadzą do jednej, wielkiej licytacji na obietnice, ale bez brania odpowiedzialności za ewentualne klęski.
Kraje, gdzie jednostki (osoby, gminy, miasta i firmy) nie ponoszą odpowiedzialności za swoje decyzje finansowe (i ich skutki – długi) mamy premiowanie nieodpowiedzialności i – w efekcie – zacofanie i kryzysy. W socjalizmie żadnej firmy nie likwidowano i cały upadł. Takie posocjalistyczne obietnice – „koniec likwidacji”- słyszymy z PiS. W Argentynie władze lokalne zadłużały się na potęgę, bo za ich długi płaciło całe państwo. W rezultacie Argentyna to jedno wielkie pasmo kryzysów. Czy my również chcemy iść tą drogą?
A jak w Polsce wyglądają „debaty”? Przez „debatę” w Polsce rozumie się po prostu dowolną wymianę dźwięków, w tym insynuacje, wyzwiska i etykietki. Dotyczy to wielu polityków i wielu publicystów. Nasi publicyści zbyt często walczą pod sztandarem „lewicy” czy „prawicy”, a zbyt rzadko w imię logiki i dowodów. Niektórzy intelektualiści lubią sprawiać wrażenie, że są z ludem, sugerując, że ich oponenci są od ludu oderwani, np. że są salonem lub warszawką. Z kolei „salon” rewanżuje się krytyką przy pomocy innych epitetów np. „oszołomy”.