Wielu autorów, którzy posądzają wolny rynek o wszelkie zło tego świata, jest przekonanych, że bezpośrednie zaangażowanie obywateli w życie polityczne – tak zwana demokracja partycypacyjna, deliberatywna czy uczestnicząca – doprowadzi właśnie do wprowadzenia w życie rozwiązań, które ten „zły neoliberalizm” zniszczą i na jego miejsce wcielą w życie, przykładowo, podwyżkę podatków. Myślę, że jest to instrumentalne traktowanie demokracji bezpośredniej – „popierajmy szeroką partycypację, aby został wybrany jedynie słuszny pogląd”. Ciekawe, czy jeżeli w toku obywatelskiego uczestnictwa okazałoby się, że ludzie – jak na przykład w Szwajcarii – wybierają jednak rozwiązania wspierające własność prywatną, to czy ci sami autorzy zaczęliby promować powrót do demokracji przedstawicielskiej bądź nawet do autorytaryzmu?
Na polskim gruncie taki pogląd jest zawarty między innymi w książce Jana Sowy pt. „Inna Rzeczpospolita jest możliwa” (2015). Sowa w rozdziale „Demokracja – instytucje dobra wspólnego versus instytucje przedstawicielskie” słusznie zauważa, że jest w tym coś dziwnego i antyobywatelskiego, że posłowie i senatorowie – jak mówi polska konstytucja, której 20-lecie właśnie obchodzimy – „nie są związani instrukcjami wyborców”. Jak pisze autor książki, „w rzeczywistości [posłowie] po prostu sprawują władzę w ramach wyznaczonych przez prawo. W wyborach nie wyrażamy zatem wcale naszej woli, ale jedynie przyzwolenie na rządy tych lub owych” (s. 248). Przez wyrażanie woli Sowa rozumie dopiero bezpośrednie obywatelskie działanie, zabieranie głosu i wymyślanie przez ludzi rozwiązań różnych problemów podczas zgromadzeń ludowych: „głos jest wcieleniem obecności. A ona nie może zostać zastąpiona, wyklucza więc wszelkie formy reprezentacji” (s. 258). Jan Sowa krytycznie cytuje również jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych – Jamesa Madisona, który jako właściwy system polityczny postulował (w odróżnieniu od demokracji) republikę, przez którą rozumiał „oddanie władzy w ręce małej grupy obywateli wybranych przez resztę” oraz „całkowite wyłączenie ludu, w jego kolektywnej formie, z jakiegokolwiek udziału w rządzie” (s. 265). Jak komentuje Sowa, w świetle słów Madisona okazuje się, że „celem reprezentacji politycznej nie jest wcale afirmacja władzy ludu” (s. 266), tylko odsunięcie obywateli od uczestnictwa w demokracji.
Argumentów stosowanych przez Sowę mogliby używać również zwolennicy wolnego rynku, którzy uważają, że demokracja bezpośrednia byłaby remedium na wprowadzanie absurdów niesprawiedliwie ograniczających jednostkom prawo do własności prywatnej, czyli poszerzających możliwość odbierania ludziom przez państwo zarobionych przez nich pieniędzy. Przykładami z Polski są moim zdaniem podwyżka VAT z 22 proc. do 23 proc. (wprowadzona w 2011 roku przez rząd PO-PSL, a utrzymana od 2015 roku przez rząd PiS) oraz rozszerzenie zakresu oskładkowania umów zleceń decyzją Sejmu z października 2014 roku, również głosami zarówno PO, jak i PiS. Obie te złe, nieszanujące własności prywatnej decyzje to owoce demokracji przedstawicielskiej, parlamentarnej. Mimo tego Jan Sowa sprawia wrażenie przekonanego, że wprowadzenie demokracji bezpośredniej automatycznie będzie się łączyć z wyborem przez uczestniczących obywateli rozwiązań socjalistycznych, na przekór rzekomo prowolnorynkowym tendencjom demokracji parlamentarnej. Jak pisze Sowa, „parlamentaryzm jest logiką polityczną (…) późnego kapitalizmu”; „demokracja parlamentarna służy utrzymaniu przy życiu chwiejącej się władzy kapitału” (s. 267). Sowa nie dostrzega, że skostniały system demokracji przedstawicielskiej, pozostawiający mało miejsca dla bezpośredniej obywatelskiej partycypacji i kontroli, może służyć celom wręcz przeciwnym: umożliwia bowiem łatwe zagarnianie przez polityków pieniędzy obywateli, aby realizować obietnice wyborcze skierowane do poszczególnych grup (przykładem są podwyżki podatków dla ogółu pracujących, aby wypłacić zasiłek tylko części z nich). Wydaje się, że przedstawiciele ludu niestety znacznie chętniej wykorzystują swą władzę do realizacji etatystycznych zakusów i pozbawiania umiarkowanie zarabiających obywateli ich pieniędzy niż – jak twierdzą entuzjaści demokracji bezpośredniej w służbie walki z wolnością ekonomiczną – do podążania za „pokusą” „neoliberalnego” obniżania podatków czy wprowadzania ułatwień w działalności gospodarczej i zatrudnianiu.
Podobnego utożsamienia demokracji bezpośredniej z wyborem rozwiązań godzących we własność prywatną dokonuje światowej sławy badacz grupy zwanej „prekariatem”, Guy Standing z Wielkiej Brytanii. W książce „Prekariat. Nowa niebezpieczna klasa” (2011, polskie wydanie 2014, tłum. Paweł Kaczmarski i inni) również zauważa, jakoby posiadające kapitał „elity” kierowały polityką, kierując ją na tory „neoliberalizmu” i uniemożliwiając uczestnictwo „zwyczajnym” obywatelom (s. 348, s. 350). Tak samo jak dla Sowy, dla Standinga doskonałą egzemplifikacją demokracji deliberatywnej jest ruch Occupy Wall Street. Co jeszcze bardziej znamienne, jako przykład na powodzenie demokracji deliberatywnej Standing przytacza następującą sytuację: „Jeden z eksperymentów, przeprowadzony w dotkniętym recesją stanie Michigan, doprowadził do wzrostu poparcia dla wyższych podatków (w wypadku stawki podatku dochodowego z 27 do 45 proc.). W eksperymentach tego typu największe zmiany opinii zachodzą wśród tych, którzy zdobywają najwięcej wiedzy. Nie znaczy to, ze zmiany takie są zawsze pożądane” (s. 350-351). We fragmencie tym autor sugeruje, że generalnie powinno być tak, iż za sprawą demokracji deliberatywnej obywatel zyskuje większą wiedzę, która oświeca go w taki sposób, że obywatel ten wybiera podwyżkę podatków (bo gdy wybierze jednak, że chce, aby państwo nie zabierało mu aż tyle wynagrodzenia, będzie pod wpływem „komunałów” i „sloganów” tworzonych przez „siłę kapitału elit” – por. s. 350). Czasem jednak do głowy uczestniczącego obywatela może wkraść się „niewłaściwa wiedza”, która zasugeruje zmiany – jak pisze sam Standing – „niepożądane”, czyli właśnie te „neoliberalne”. Stwierdzenie, że według autora zmiany „niepożądane” to właśnie zmiany wolnorynkowe, jest tym bardziej uzasadnione, że z pracy „Prekariat” wynika także, iż poglądy wspierające wolność ekonomiczną i własność prywatną są przez Guya Standinga utożsamiane z… populizmem. Wystarczy przyjrzeć się takim fragmentom: „Warto rozważyć tymczasowy wariant dochodu podstawowego, który mógłby pomóc odciągnąć prekariat od populizmu. Polegałby on na wymaganiu od wszystkich posiadających do niego prawo, by w trakcie rejestrowania się jako jego beneficjent, składali moralne zobowiązanie do głosowania w wyborach krajowych i lokalnych” (s. 351) oraz „Być może to obowiązek głosowania sprawia, że neoliberalizm cieszy się w Brazylii tak małym poparciem” (s. 353)…
Czyżby autorzy – używający w kontekście demokracji bezpośredniej czy deliberatywnej słów takich jak „wielość”, „pluralizm”, „różnorodność” – naprawdę nie zdawali sobie sprawy, że postulowana przez nich szeroka partycypacja obywatelska może prowadzić nie tylko do rozkwitu rozwiązań etatystycznych czy socjalistycznych, ale także do wyboru pomysłów niosących ochronę własności prywatnej, niskie podatki, elastyczność zatrudnienia i brak nadmiernej biurokracji? Przykładem na to, że obywatele mogą wybrać tę drugą opcję, jest choćby szwajcarskie referendum z września 2016 roku w sprawie wprowadzenia projektu „zielonej gospodarki”, który miał podporządkować gospodarkę celom ekologicznym. Jeżeli okresowe cele dotyczące „zrównoważenia gospodarki” nie zostałyby osiągnięte, władze federalne i lokalne miałyby prawo tak zaostrzać swoje działanie, aby doprowadzić do spełnienia tych celów – nawet kosztem rzeczy takich jak wzrost gospodarczy, zatrudnienie, czy też – puśćmy wodze wyobraźni – swobody obywatelskie. Jednak 63 proc. głosujących Szwajcarów (przy frekwencji 43 proc. uprawnionych do głosowania) powiedziało „nie” zielonej gospodarce. W Polsce, przy zachowaniu wszelkich proporcji, podobnym prowolnorynkowym bezpośrednim zaangażowaniem obywatelskim można nazwać akcję „Nie Zagłosuję”, prowadzoną w latach 2013-2014 przeciwko zagarnianiu przez rząd środków z Otwartych Funduszy Emerytalnych na własne wydatki. Akcja polegała na wysyłaniu apeli do polityków oraz umieszczaniu przez zaangażowane osoby na portalu społecznościowym swoich zdjęć z kartką zawierającą informację, ile środków „zabiorą” politycy tej osobie i jej bliskim. W końcu w 2014 roku w akcie protestu w OFE pozostało aż 2,5 mln Polaków, co wymagało samodzielnego złożenia deklaracji w urzędzie, w przeciwieństwie do zgody na przeniesienie wszystkich środków z OFE do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, która nie wymagała od obywatela żadnego działania.
Wydaje się, że w utożsamianiu demokracji bezpośredniej ze sprzeciwem wobec wolnego rynku i indywidualizmu nie chodzi jedynie o to, że wyrażający taki pogląd autorzy po prostu nie wierzą w to, że demokracja deliberatywna może przynieść rozwiązania wolnorynkowe. Autorzy ci często sugerują bowiem, że najchętniej wykluczyliby z ewentualnie powstałej demokracji bezpośredniej osoby o poglądach wolnorynkowych. Jan Sowa jedynie w kontekście walki z wolnym rynkiem, z „antydemokratyczną (…) prywatną własnością środków produkcji” (s. 267) wyraża następujące przekonanie: „Obecny ruch okupacji i protestów (…) nie oczekuje od polityków i rządzących niczego poza tym, żeby się wynieśli i pozwolili ludziom w demokratyczny sposób decydować o własnym życiu” (s. 267-268). „Decydowanie w demokratyczny sposób o własnym życiu” jest według autora przeciwieństwem poglądów wolnorynkowych, takich jak popieranie niskich podatków, choć wydawałoby się, że obywatelskie poparcie dla rozwiązań wolnorynkowych stanowi jeden z przejawów możliwości „decydowania [obywateli] o własnym życiu” w ramach demokracji. Zwłaszcza że w sferze pozapolitycznej to właśnie te wspomniane niskie podatki umożliwią mi w większym stopniu decydowanie o własnym życiu niż podatki wysokie, ponieważ to ja będę w większym stopniu decydować, na co przeznaczę moje wynagrodzenie. Z tekstu Sowy wynika jednak, że mamy prawo wykluczyć z demokracji bezpośredniej osobę, która głosi takie przekonania, bo jest ona niedemokratyczna. Jeszcze mocniej przekonanie takie wyraża Guy Standing: „Libertariańskim, paternalistycznym «popychaczom» powinno się powiedzieć, by zajęli się własnymi sprawami i swoją «architekturą wyboru», panoptykon należy zaś zdemontować. Aby wspierać ludzi w podejmowaniu samodzielnych decyzji, potrzeba odpowiedniej edukacji i quality time” (s. 307). A zatem widać tutaj jasne rozróżnienie: po jednej stronie są „libertarianie”, a po drugiej stronie są „ludzie”, którzy mają mieć udział w rządzeniu. Skoro, jak sugeruje Standing, zwolennikom wolności jednostki, ochrony własności prywatnej oraz wolnego rynku należy zamknąć usta, oznacza to, że nie są oni „ludźmi” demokracji bezpośredniej; że dopóki mają oni wolnościowe poglądy, nie są godni być uczestniczącymi obywatelami. Podobne stanowisko jest wyrażane w artykule „Neoliberalism, Austerity and Participatory Democracy” (2011) autorstwa Sveinunga Legarda. Autor bez ogródek mówi w nim o naturalnie antywolnorynkowym charakterze systemu politycznego opartego na bezpośrednim obywatelskim zaangażowaniu: jak pisze w imieniu socjalistów i działaczy ekologicznych (tłum. moje), „nasza aspiracja do bezpośredniej i uczestniczącej demokracji zawiera w sobie nasze rewolucyjne marzenia o życiu poza kapitalizmem”…
Skoro według osób utożsamiających demokrację bezpośrednią ze sprzeciwem wobec indywidualizmu i wolnego rynku poparcie dla wolności jednostki oraz wolności ekonomicznej nie mieszczą się w demokracji, to w gruncie rzeczy pozornie szlachetne postulaty tych autorów, aby dać ludziom uczestnictwo w rządzeniu poprzez wcielenie w życie demokracji bezpośredniej w miejsce parlamentarnej, są na wskroś antydemokratyczne czy też – stosując inną pojęciowość – antyobywatelskie: głoszą bowiem demokrację deliberatywną tylko pod warunkiem, że obywatele będą wyrażać „jedynie słuszne” poglądy. Wprowadzanie demokracji bezpośredniej z założeniem – choćby niepisanym, a obowiązującym tylko na mocy prawa zwyczajowego – że zamierzamy ignorować w niej osoby o poglądach odwołujących się do prawa do własności prywatnej i do pozbawionej absurdów swobody działalności gospodarczej, byłoby wprowadzaniem fałszywej demokracji.