Warning: Creating default object from empty value in /home/klient.dhosting.pl/for/blogobywatelskiegorozwoju.pl/wp-content/themes/hybrid/library/functions/core.php on line 27

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /home/klient.dhosting.pl/for/blogobywatelskiegorozwoju.pl/wp-content/themes/hybrid/library/functions/core.php:27) in /home/klient.dhosting.pl/for/blogobywatelskiegorozwoju.pl/wp-includes/feed-rss2.php on line 8
Anna Patrycja Czepiel – Blog Obywatelskiego Rozwoju https://blogobywatelskiegorozwoju.pl "Rozmowa o wolnościowym porządku społecznym" Thu, 12 Oct 2023 07:56:03 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.1.18 Żarówki i żar polaryzacji https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/zarowki-i-zar-polaryzacji/ https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/zarowki-i-zar-polaryzacji/#respond Fri, 16 Nov 2018 09:57:11 +0000 https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/?p=5955 Polaryzacja polskiego społeczeństwa i związana z nią nieodparta pokusa używania narracyjnych „gotowców” sprawia, że wiele osób nie jest w stanie dopuścić do siebie myśli, że osoba z „przeciwnej strony” też może czasem mieć rację. Może, ponieważ tak samo jak nikt nie jest wszechwiedzący, tak też nikt nie może mylić się w stu procentach. Nawiązuję tu […]

Artykuł Żarówki i żar polaryzacji pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>

Zdjęcie: Pixabay

Polaryzacja polskiego społeczeństwa i związana z nią nieodparta pokusa używania narracyjnych „gotowców” sprawia, że wiele osób nie jest w stanie dopuścić do siebie myśli, że osoba z „przeciwnej strony” też może czasem mieć rację. Może, ponieważ tak samo jak nikt nie jest wszechwiedzący, tak też nikt nie może mylić się w stu procentach.

Nawiązuję tu oczywiście do reakcji na wygłoszone 23 października br. w Berlinie słowa Andrzeja Dudy na temat żarówek:

Mam poczucie, że my w ramach Unii Europejskiej mamy niedosyt demokracji. Wielu ludzi zadaje sobie pytanie, dlaczego Unia Europejska zabrania tego, zabrania tamtego. Dlaczego na przykład w sklepie nie można w tej chwili kupić już zwykłej żarówki, można kupić tylko żarówkę energooszczędną? Nie wolno kupić, bo Unia Europejska zakazała. To są problemy, nad którymi zastanawiają się ludzie. Nie wiem, czy to przypadkiem nie jest jedna z przyczyn Brexitu.

Niektóre osoby, które identyfikują się jako liberalna opozycja wobec rządów PiS, błyskawicznie potraktowały wypowiedź Dudy jako śmieszne i zarazem bezsensowne słowa. Osoby te, mimo deklarowanego liberalizmu, zachowały się tak, jakby bezwzględnie akceptowalne i godne pochwały miało być to, że instytucje państwowe lub ponadnarodowe zakazują obywatelom nabywania czy sprzedawania jakiegoś przedmiotu codziennego użytku, a krytykowanie takiego zakazu oznacza rzekomo bycie zacofanym. „Oświecony Duda”, „Światłość narodu” – głosiły ironiczne memy i artykuły. Zapadł mi w pamięć udostępniony przez znajomą osobę rysunek przedstawiający mapę Polski, gdzie część kraju na zachód od Wisły – w domyśle: Polska nowoczesna, liberalna – oznaczona jest symbolem żarówki energooszczędnej, a wschodnia część kraju – w domyśle: zacofana, przeciwna wolności osobistej – symbolizowana jest przez żarówkę tradycyjną. „Trzeba potrafić mniej mówić” – tak lider PO Grzegorz Schetyna skomentował zwrócenie przez Dudę uwagi na unijny zakaz handlu żarówkami tradycyjnymi.

Satyryk Krzysztof Daukszewicz opublikował wiersz o energooszczędnej żarówce, która chce stać się „normalna”: „Szlocha żarówka do żarówki: (…) / Ja się już całkiem pogubiłam! / Po co mnie Unia wykręciła!? / Odchodzę stąd i zgasnąć idę. / Chcę być normalna jak prezydent. / Termometr nagle się odezwał: / – Ja też mam chęć na starą rtęć”. Sęk w tym, że rtęć – w przeciwieństwie do żarówki tradycyjnej – znajduje się również w „nakazanej” przez UE żarówce energooszczędnej, dlatego nie należy jej wyrzucać do zwykłego śmietnika, a po jej rozbiciu się należy wietrzyć mieszkanie przez pół godziny. Ten „szczegół” znika jednak w polaryzacyjnym nakazie salwy śmiechu z nielubianego polityka. „Cała Europa śmieje się do dziś z polskiego prezydenta z powodu jego wypowiedzi na temat żarówek” – można przeczytać na portalu Koduj24. „[Andrzej Duda] przebił na trzy długości wcześniejsze kompromitacje dywagacjami na temat żarówek. (…) Nasi kabareciarze są bez szans, aby wygenerować z siebie coś bardziej kuriozalnego i śmiesznego” – pisze redaktor podobnego opozycyjnego portalu „Skwer Wolności”. I z akceptacją dla antyliberalnego paternalizmu, którego krytyka ustępuje przed możliwością zakpienia z Dudy, redaktor ten, podpisany jako Zbyszek Wolski, dodaje: „A tymczasem Europarlament przegłosował kolejny zakaz: wkrótce nastąpi koniec plastikowych sztućców i patyczków higienicznych. Ja spodziewam się kolejnego wyskoku Andrzeja, a Wy?”.

Gdyby u tych deklaratywnych zwolenników liberalizmu faktycznie przeważała chęć obrony wolności jednostki przed demontażem, a nie jedynie pragnienie przyjemnego pływania w kisielu polaryzacyjnej narracji, osoby te uznałyby, że tak samo, jak należy bronić prawa jednostki do sprawiedliwego sądu przed dokonywanym m.in. przez Andrzeja Dudę uzależnieniem sądownictwa od PiS, tak też należy bronić wolności jednostki przed wyrażaną przez zarówno krajowe, jak i ponadnarodowe instytucje chęcią zakazu użytkowania pewnych towarów codziennego użytku (następne w kolejce są właśnie plastikowe sztućce i patyczki do uszu).

Być może niektórzy liberałowie za bardzo przejęli częsty w myśli konserwatywnej, w tym u autorów związanych z PiS (np. Ryszarda Legutki czy autorów ze środowiska Teologii Politycznej), podział – a wręcz antagonizm – między wygodnym życiem jednostki oraz „wielkimi sprawami”, które wymagają od jednostki poświęcenia i niewygody. Dlatego właśnie w protestach przeciw zmianom w Sądzie Najwyższym czy Trybunale Konstytucyjnym chyba zbyt rzadko, w porównaniu z wielkimi słowami typu „obrona demokracji”, „obrona wolności”, pojawiają się odniesienia do tego, że przeprowadzane przez PiS zmiany mogą być szkodliwe w konkretnych sytuacjach, w jakich może znaleźć się obywatel, np. mogą prowadzić do niesłusznej konfiskaty mienia czy delegalizacji działalności jakichś partii czy stowarzyszeń. Uruchomienie wyobraźni pokazuje jednak, że ostatecznie idea wolności indywidualnej oraz związanego z tą wolnością – o czym pisał Alexis de Tocqueville – prawa do bycia traktowanym przez instytucje państwowe jak człowiek dorosły, a nie jak dziecko wymagające wychowania, sprowadza się najczęściej właśnie do przykładów codziennych, „przyziemnych”: jednostka ma prawo zdecydować, czy lepszy jest produkt zwykły, czy ekologiczny, i ocenić, czy jest on rzeczywiście „ekologiczny”, zamiast być przymuszaną do wyboru jednej z opcji; podobnie jak jednostka ma prawo do tego, że nie będzie stać na przegranej pozycji w sądowym sporze między nią a sympatykiem partii rządzącej. Dlatego, jak sądzę, obrona jednostki przed unijnym paternalizmem i obrona jednostki przez PiS-owskim obniżaniem szans na sprawiedliwy wyrok to sprawy, które na równi powinny angażować konsekwentnego liberała.

Czy osoby, które w reakcji na „żarówkową” wypowiedź prezydenta automatycznie zaniosły się śmiechem, zdawały sobie sprawę, że ich tok rozumowania – który można streścić następująco: „co ten Duda, przecież UE słusznie zakazała nam żarówek, bo są nieekologiczne!” – jest antyliberalną pochwałą państwowego paternalizmu? Być może nadarzająca się okazja do chóralnego wyśmiania nielubianego (i słusznie za wiele rzeczy krytykowanego) polityka zagłuszyła możliwość dostrzeżenia, że osoba śmiejąca się w tym przypadku zaprzecza własnemu (deklarowanemu) liberalizmowi… Mimo wszystko brak refleksji byłby mniej pesymistycznym wytłumaczeniem niż to, że ktoś może świadomie uznawać wyśmiewanie każdej wypowiedzi prezydenta za większy dowód obrony liberalizmu niż byłoby nim krytykowanie paternalizmu instytucji wobec jednostek.

Niezależnie od intencji prezydenta, nawiązująca do codzienności wypowiedź Andrzeja Dudy była – niestety, w obliczu chóralnego śmiechu częściowo zmarnowaną – szansą na podniesienie problemu coraz częstszego zniewalania unijnych obywateli w codziennych sprawach (na marginesie: taki sam problem zniewalania obywateli występuje w przypadku szykowanego przez PiS dnia wolnego w poniedziałek 12 listopada, tzn. także przymusowego dnia bez handlu). Na mocy dyrektywy z 2014 r. UE wprowadziła obowiązek wycofania papierosów mentolowych, a na mocy dyrektywy z 2006 r. w tym roku wszedł w życie zakaz oferowania klientom sklepów darmowych nylonowych torb na zakupy. Wprowadzony przez UE w 2013 r. obowiązek informowania przez autorów stron internetowych o plikach cookies – a oprócz tego od 2018 r., przy okazji RODO, o sposobach przetwarzania danych osobowych – sprawił, że okienka z klauzulami są zmorą wielu osób przeglądających strony internetowe na telefonie komórkowym; na niektórych stronach nie sposób skasować (nawet po kliknięciu „x”) upartego okienka, które zakrywa cały ekran telefonu. Ponadto słowa Andrzeja Dudy o żarówkach – choć być może prezydent nie był tego świadom – padły w przeddzień podjęcia przez Parlament Europejski decyzji o poparciu wprowadzenia do 2021 r. zakazu sprzedaży talerzy i sztućców plastikowych oraz patyczków higienicznych (zgodnie z unijnym procesem legislacyjnym, inicjatywa ta będzie wymagać akceptacji Rady UE, czyli rządów państw członkowskich). Owszem, można kontrargumentować, że plastikowe talerze nadal będą w sprzedaży, tylko że jako przedmioty „kolekcjonerskie” czy „specjalistyczne” – tak jak teraz dzieje się z żarówkami tradycyjnymi. Tyle że chodzi właśnie o to, aby zakup codziennych przedmiotów nie stawał się po kafkowsku procederem, by tak rzec, półlegalnym.

Oczywiście, można mówić, że wszystkie tego rodzaju dyrektywy – jak ta z 2009 roku o żarówkach – wymagają zgody rządów państw członkowskich, a zatem: Polska miała możliwość zaprotestowania przeciwko wszystkim wymienionym przykładom unijnego paternalizmu. Jakoś jednak wtedy nie było słychać obywatelskiego nacisku, aby takich rozwiązań nie wprowadzać. Być może gdyby było w państwach członkowskich i w instytucjach Unii Europejskiej więcej możliwości demokratycznego zaangażowania, obywatele mogliby chętniej śledzić procedowane akty prawne, a w sytuacji dostrzeżenia niebezpieczeństwa skrzyknąć się i zaprotestować – w tym np. wywrzeć wpływ na rządy – i dzięki temu akty prawne groźne dla swobody jednostki mogłyby zostać zablokowane. Ale w żarze polaryzacji „najlepiej” było po prostu wyśmiać powiązanie żarówek z deficytem demokracji, zamiast spojrzeć na problem z należytą powagą.


Komentarz Leszka Balcerowicza

Blog FOR zamieszcza wypowiedzi różnych autorów, odwołujących się do idei liberalizmu, nawet jeśli nie są one w pełni zgodne z merytoryczną linią FOR. Na tej zasadzie opublikowano powyżej tekst Anny Czepiel, która jest z FOR związana od jej gimnazjalnych lat. Aby jednak nie było nieporozumień co do merytorycznego stanowiska FOR w sprawie Unii Europejskiej, zamieszczam parę słów komentarza:

  1. Autorka mówi o „unijnym paternalizmie” opierając się na wybranych przykładach. Przykłady nie zastąpią dowodów dla generalnej tezy.
  2. Wedle mojej wiedzy najgorsze regulacje w krajach UE są produkcji krajowej, a nie unijnej. Dotyczy to z pewnością Polski, zwłaszcza pod rządami PiS. Koncentrowanie się na regulacjach unijnych, szczególnie bez ich całościowej analizy, grozi odwróceniem uwagi od najważniejszego problemu.
  3. Wbrew temu, o czym mowa w tekście, atak PiS na niezależność sądów ( a także prokuratury) jest o wiele gorszym naruszeniem liberalnych idei (idei rządów prawa), niż jakieś krępujące regulacje gospodarcze.
  4. Od prezydenta RP należy oczekiwać kierowania się racją stanu, tzn. umacniania pozycji Polski w UE, co jest kluczowe dla naszego bezpieczeństwa i rozwoju i o wiele ważniejsze, niż dla Wlk. Brytanii. W świetle tego faktu, skupianie się A. Dudy, na zakazach dotyczących żarówek jest rażące, zwłaszcza że podpisywał on o wiele gorsze ustawy.

Wpisy na Blogu Obywatelskiego Rozwoju przedstawiają stanowisko autorów bloga i nie muszą być zbieżne ze stanowiskiem Forum Obywatelskiego Rozwoju.

Share

Artykuł Żarówki i żar polaryzacji pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/zarowki-i-zar-polaryzacji/feed/ 0
Dziwaczna propozycja PiS: premia za szybkie urodzenie dziecka https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/dziwaczna-propozycja-pis-premia-za-szybkie-urodzenie-dziecka/ https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/dziwaczna-propozycja-pis-premia-za-szybkie-urodzenie-dziecka/#respond Wed, 09 May 2018 11:22:51 +0000 https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/?p=5814 Podczas konwencji Prawa i Sprawiedliwości 14 kwietnia br. politycy tej partii prześcigali się w pomysłach na jeszcze większe rozbudowanie polityki prorodzinnej. Choć słowo „rozbudowanie” może tu być mylące. Nie chodzi bowiem o poszerzenie polityki prorodzinnej w taki sposób, aby stworzyć atmosferę przyjazną do wychowywania dzieci (w tym kontekście zapadły mi w pamięć słowa Polki mieszkającej […]

Artykuł Dziwaczna propozycja PiS: premia za szybkie urodzenie dziecka pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
Podczas konwencji Prawa i Sprawiedliwości 14 kwietnia br. politycy tej partii prześcigali się w pomysłach na jeszcze większe rozbudowanie polityki prorodzinnej. Choć słowo „rozbudowanie” może tu być mylące. Nie chodzi bowiem o poszerzenie polityki prorodzinnej w taki sposób, aby stworzyć atmosferę przyjazną do wychowywania dzieci (w tym kontekście zapadły mi w pamięć słowa Polki mieszkającej we Francji, zamieszczone w 2014 r. w „Tygodniku Powszechnym”: „[we Francji] kobiety wychowujące w domu mogą skorzystać z publicznej placówki w rodzaju sali zabaw dla dzieci poniżej 2. roku życia. Dzięki temu zostawiałam tam dziecko pod opieką wychowawców raz lub dwa w tygodniu i w tym czasie spokojnie szłam do fryzjera czy na spotkanie z koleżankami” [1]).

W przypadku propozycji wygłoszonych na konwencji PiS chodzi po prostu o rozdęcie do granic możliwości zachęt nakierowanych na, po pierwsze, „dostarczenie” państwu kolejnego potomka przez kobietę, a po drugie, na uczynienie z kobiety osoby całkowicie oddanej wychowaniu dzieci, bez czasu na rozwój zawodowy oraz chwilę dla siebie. Pokazuje to choćby podsumowanie propozycji po konwencji, opublikowane na portalu Twitter przez wicepremier Beatę Szydło: „1. Emerytura za wychowanie czwórki dzieci. 2. Premia za szybkie urodzenie drugiego dziecka. 3. Ułatwienia dla mam-studentek. 4. Bezpłatne leki dla kobiet w ciąży”.

Owszem, podczas konwencji PiS padły również deklaracje zwiększenia dostępu do żłobków i przedszkoli. Jednak nawet wspomniane ułatwienia dla studiujących matek nie są powiązane z możliwością zostawienia dziecka w jakiejś placówce, aby spokojnie uczestniczyć w wykładach – zamiast tego, jak mówiła Szydło, chodzi przede wszystkim o „ułatwienia w dostępie do urlopów dziekańskich oraz wprowadzenie dedykowanych młodym matkom programów stypendialnych” (cyt. za wpolityce.pl [2]). Ponadto, po wypowiedzi minister pracy i polityki społecznej Elżbiety Rafalskiej [3] okazało się, że zwiększony dostęp do żłobków i przedszkoli ma się zmaterializować w postaci „dodatkowych preferencji” przy ubieganiu się o miejsce w takiej placówce przez rodziców, którzy „szybko” zdecydowali się na drugie dziecko. Zwróćmy uwagę, że przyznanie dodatkowych preferencji (na wzór tych dla np. samotnych matek) nie musi się łączyć ze wzrostem miejsc w żłobkach i przedszkolach…

Stąd – mimo dyplomatycznych wzmianek o wzroście możliwości instytucjonalnej opieki nad dzieckiem – trafne jest stwierdzenie, że propozycje PiS skupione są na dostarczeniu „produktu” w postaci dzieci i skłonienia kobiety do poświęcenia się ich wychowaniu, bez „fanaberii”, takich jak praca zawodowa, dokształcanie się i odpoczynek.

Słusznie największe zainteresowanie (czy też nawet szok) wzbudziła propozycja premii za „szybkie” urodzenie drugiego dziecka (16 kwietnia br. w wypowiedzi cytowanej przez PAP [4] minister Rafalska sprecyzowała, że przez „szybkie” urodzenie należy rozumieć narodziny drugiego dziecka maksymalnie 24 miesiące po pierwszym). O ile w krajach Europy Zachodniej praktykowane jest wypłacanie zasiłków na każde dziecko (stąd, mimo że 500+ zasługuje na merytoryczną krytykę, nie należy prześmiewczo uważać, jakoby program 500+ świadczył o „ciemnocie” Polski na tle Zachodu) – to jednak z „premią za szybkość” Polska byłaby ewenementem na skalę światową (por. np. OECD, 2017 [5] – w przeglądzie tym w przypadku żadnego kraju nie ma mowy o takim rozwiązaniu).

Należy doprecyzować, że Polska, gdyby wprowadziła w życie taką „premię”, byłaby ewenementem negatywnym, ponieważ warunek w postaci „szybkiego” urodzenia dziecka jest czymś innym niż przyznanie pieniędzy po prostu dlatego, że dziecko się urodziło i trzeba ponieść pewne koszty związane z jego wychowaniem (pomińmy tu długą dyskusję o zasadności udzielania zasiłków prorodzinnych przez państwo; moim zdaniem najprostszym rozwiązaniem byłoby po prostu obniżenie wszystkim podatków, gdyż skorzystałyby na tym nie tylko osoby mające dzieci, lecz także te młode osoby, które dopiero potrzebują środków na usamodzielnienie się, aby potem ewentualnie założyć rodzinę). Ustanowienie warunku „szybkiego” urodzenia dziecka, aby uzyskać dodatkowe pieniądze czy inne korzyści, tworzy konkretną hierarchię wartości: mniej ważne jest zdrowie kobiety; ważne jest to, żeby drugie dziecko szybko się urodziło, bo – zauroczywszy się mniej stresowym życiem po wkroczeniu pierwszego dziecka w wiek przedszkolny – kobieta może się rozmyślić i nie zajść już w ciążę; może popaść w, jak to nazwał sympatyzujący z konserwatywną „Teologią Polityczną” ks. prof. Jacek Grzybowski, niebezpieczne, indywidualistyczne „rozkoszowanie się życiem” [6]. Dlatego według proponujących „premię za szybkie urodzenie drugiego dziecka” ważne, aby kobieta nie zaznała zbyt szybko tego spokojnego stanu. „Wcześniejsza decyzja o kolejnym dziecku niesie oczywiście dla matek pewne trudy” – mówiła minister Rafalska. Jednocześnie zasugerowała, że trud kobiet nie powinien stać rządowi na przeszkodzie: „Zależy nam na tym, by w Polsce rodziły się dzieci, i żeby rodzice wcześniej decydowali się na narodziny drugiego dziecka” – powiedziała minister. Widzimy teraz, jak misternie rząd chce za pomocą swojej polityki prorodzinnej manipulować decyzjami obywatelek i obywateli co do wyboru modelu życia. Często zdarza się, że kobieta zajmująca się wychowywaniem dzieci zostaje już na zawsze w domu, tracąc poczucie, że może być inaczej. Chyba właśnie w tym manipulacyjnym wymiarze „premii za szybkość” należy upatrywać przyczyny, dlaczego żaden z krajów UE nie wprowadził takiego rozwiązania.

Warto podkreślić, że w odpowiedzi na interpelację poselską z grudnia 2017 roku wiceminister Bartosz Marczuk pisał, że „Szwecja wprowadziła „premię za szybkość”, tj. jeśli kolejne dziecko urodzi się w przeciągu 30 miesięcy od urodzenia poprzedniego, matka może wydłużyć urlop rodzicielski nawet o rok” [7]. Również po konwencji PiS Marczuk podawał przykład Szwecji. Nie do końca jest jednak tak, jak mówi minister. W opublikowanej w kwietniu 2017 roku analizie szwedzkiej polityki rodzinnej Ann-Zofie Duvander, Linda Haas i C. Philip Hwang wyjaśniają [8]: „Paid leave at 77.6 per cent of earnings requires parents to have had an income of over SEK250 [€25.60] a day for 240 days before the expected date of delivery or adoption. (…) A parent remains qualified to receive the same compensation for Parental leave if an additional child is born or adopted within 30 months of the birth or adoption of an earlier child. This is economically significant mainly to parents who reduce working hours (and income) after the first child, since it keeps them at a higher benefit level. This is commonly referred to as the ‘speed premium’”. W Szwecji nie ma zatem miejsca jakiś intencjonalny zabieg rządu, aby skłonić kobiety do „szybkiego” urodzenia drugiego dziecka. W Szwecji istnieje po prostu zwyczaj płatnego urlopu w okresie ciąży. Jeżeli kobieta zajdzie w ciążę w ciągu 30 miesięcy po urodzeniu wcześniejszego (niekoniecznie pierwszego) dziecka, wówczas zasiłek z tytułu ciąży (drugie dziecko) nakłada się na zasiłek z tytułu urlopu rodzicielskiego (pierwsze dziecko). Nazwa „premia za szybkość” została wymyślona przez samych rodziców oraz specjalistów od polityki społecznej, a nie przez rząd. Tymczasem polscy rządzący jasno mówią o stworzeniu konkretnego rozwiązania skierowanego na to, aby Polka „szybko” urodziła kolejne dziecko. Wątpliwe, aby wrażliwa na kwestie praw kobiet Szwecja zdecydowała się na wprowadzenie rozwiązania przywołującego na myśl traktowanie kobiet jako inkubatorów.

A jak owa „premia” ma wyglądać? Wypowiedź Beaty Szydło na konwencji PiS sugerowała, że premia za urodzenie drugiego dziecka mogłaby być dodatkową gotówką, dodawaną do „zwykłych” 500 zł (na wzór innej propozycji zaprezentowanej podczas konwencji – 300 zł rocznie na szkolną wyprawkę dziecka). Nie jest to wykluczone, bo nie pojawiła się jeszcze żadna konkretna propozycja ustawy. Z drugiej strony, 16 kwietnia wiceminister pracy Bartosz Marczuk powiedział, że premia za szybkie urodzenie drugiego dziecka „to nie ma być zachęta w postaci dodatkowej gotówki. Jeżeli w ciągu 24 miesięcy rodzi się drugie dziecko, to ma być wydłużony o trzy miesiące urlop rodzicielski pełnopłatny” (cyt. za TVN24 [9]); mają to być też wspomniane już (jak pisałam, w praktyce niewiele znaczące) „preferencje” przy ubieganiu się o miejsce w przedszkolu.

Zasadnicza jest tu właśnie narracja traktująca przedłużenie urlopu rodzicielskiego jako coś, co stanowi najbardziej pożądany środek polityki prorodzinnej (na to, że taka narracja jest charakterystyczna dla Polski – mimo tego, że według badań w krajach o długich urlopach macierzyńskich i rodzicielskich rodzi się mniej dzieci – zwracała już uwagę Katarzyna Michalska w Analizie FOR nr 7/2013 [10]). Podczas gdy obecnie urlop rodzicielski (nie mylić z następującym wcześniej urlopem macierzyńskim) wynosi 32 tygodnie, czyli 8 miesięcy, to przy drugim dziecku będzie to 11 miesięcy. Jednak zapowiedź ministra Marczuka, że „pełnopłatny urlop rodzicielski ma być wydłużony o 3 miesiące”, sugeruje poważniejsze zmiany w systemie urlopów rodzicielskich. Obecnie jest przecież tak, że wykorzystanie od razu całego urlopu rodzicielskiego jest płatne w 80 proc. Wzięcie połowy urlopu oznacza wypłatę w wysokości 100 proc. wynagrodzenia, ale druga połowa jest już płatna w 60 proc., a zatem w sumie jest to dalej 80 proc. Minister Marczuk mówi zaś, że „pełnopłatny urlop rodzicielski ma być wydłużony o 3 miesiące”, co sugeruje, że – przynajmniej w przypadku drugiego dziecka – albo cały urlop (8 miesięcy + 3 miesiące) będzie pełnopłatny, albo w 100 proc. płatna będzie nie tylko, jak jest teraz, pierwsza połowa urlopu rodzicielskiego (4 miesiące), ale także wspomniane „premiowe” 3 miesiące.

Na to, że propozycje PiS to nie budowanie całościowej atmosfery przyjaznej rodzicielstwu, lecz po prostu chęć zagonienia kobiet do domu, najdobitniej wskazuje niechęć polskiego rządu do projektu dyrektywy UE „w sprawie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym rodziców i opiekunów”. Dyrektywa wprowadza np. prawo do elastycznej organizacji czasu pracy dla osób wychowujących dzieci. Konsekwentnie prorodzinny rząd powinien, jak można by się spodziewać, chwalić tę propozycję dyrektywy oraz brać aktywny udział w dopracowywaniu konkretnych rozwiązań podczas posiedzeń Rady UE. Owszem, dyrektywa zawiera mankamenty w postaci ryzyka nałożenia zbyt wielkich ciężarów na mikrofirmy (por. np. moje omówienie analizy Centrum für Europäische Politik na ten temat). Aktywność polskich rządzących mogłaby polegać właśnie na wskazaniu na te konkretne mankamenty projektu.

Co tymczasem zrobili „prorodzinni” przedstawiciele władz? Marszałek Sejmu Marek Kuchciński wystosował do Komisji Europejskiej list z informacją, że projekt „narusza zasadę pomocniczości” oraz że „regulacja unijna nie powinna ingerować w krajowe rozwiązania prawne, które skutecznie zapewniają właściwy poziom ochrony rodziny”, przy czym „przedstawione przez Komisją Europejską uzasadnienie projektu dyrektywy nie odnosi się do polskich regulacji prawnych, które zapewniają wysoki poziom ochrony rodziny w sferze opieki nad potomstwem i wychowania go. (…) Proszę przyjąć wyrazy głębokiego szacunku, Marek Kuchciński”. Poddane krytyce nie zostało żadne konkretne rozwiązanie. Dlatego widać, że chodzi tu po prostu o manifestację ideologiczną: my, Polska, będziemy nagradzać kobiety za szybkie rodzenie kolejnych dzieci i przedłużać w nieskończoność urlopy macierzyńskie i rodzicielskie, i nie będziemy przyjmować rozwiązań „zgniłej” Unii, która promuje niezależność kobiet. Podobny przekaz płynie od Rady Ministrów – jakimś trafem projekt dyrektywy nie stał się tematem chętnie podejmowanym przez „prorodzinnych” polityków takich jak premierowie Morawiecki i Szydło oraz ministrowie Rafalska i Marczuk. A przecież chwalenie się udziałem Polski w pracach nad tą dyrektywą mogłoby być atutem rządu.

[1] Szymon Łucyk, „Rodzić po francusku”, „Tygodnik Powszechny” nr 51-52/2014 (14.12.2014 r.).

[2] https://wpolityce.pl/polityka/390222-pis-zapowiada-program-mama-zaklada-min-darmowe-leki-dla-kobiet-w-ciazy-zabezpieczenie-emerytalne-matek-udogodnienia-dla-mam-studentek

[3] Paweł Żebrowski, „Rafalska: zależy nam, by rodzice szybciej decydowali się na drugie dziecko”, Polska Agencja Prasowa, 16.04.2018 r., http://www.pap.pl/aktualnosci/mariusz/news,1374117,rafalska-zalezy-nam-by-rodzice-szybciej-decydowali-sie-na-drugie-dziecko.html.

[4] Ibidem.

[5] OECD, „OECD Family Database: Parental leave systems”, 26.10.2017 r., https://www.oecd.org/els/soc/PF2_1_Parental_leave_systems.pdf.

[6] Jacek Grzybowski, „Sekularyzacja jako wyzwolenie”, „Teologia Polityczna Co Tydzień nr 16: Sekularyzacja – proces nieodwołalny?”, 18.07.2016 r., http://www.teologiapolityczna.pl/ks-prof-jacek-grzybowski-sekularyzacja-jako-wyzwolenie-tpct-16-/.

[7] http://www.sejm.gov.pl/sejm8.nsf/InterpelacjaTresc.xsp?key=1778A182

[8] http://www.leavenetwork.org/fileadmin/Leavenetwork/Country_notes/2017/Sweden_2017_FINAL_corr2.pdf

[9] https://tvn24bis.pl/z-kraju,74/bartosz-marczuk-o-nowych-obietnicach-pis,829982.html

[10] Katarzyna Michalska, „Dłuższe urlopy macierzyńskie nie uratują naszej demografii, a pogorszą sytuację kobiet na rynku pracy”, Analiza FOR nr 7/2013 (28.05.2013 r.).


Wpisy na Blogu Obywatelskiego Rozwoju przedstawiają stanowisko autorów bloga i nie muszą być zbieżne ze stanowiskiem Forum Obywatelskiego Rozwoju.

Share

Artykuł Dziwaczna propozycja PiS: premia za szybkie urodzenie dziecka pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/dziwaczna-propozycja-pis-premia-za-szybkie-urodzenie-dziecka/feed/ 0
Dokąd zaprowadzi Europę „sprawiedliwa mobilność”? https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/dokad-zaprowadzi-europe-sprawiedliwa-mobilnosc/ https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/dokad-zaprowadzi-europe-sprawiedliwa-mobilnosc/#respond Thu, 22 Mar 2018 05:41:21 +0000 https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/?p=5733 Szef Komisji Europejskiej oficjalnie wprowadził pojęcie „sprawiedliwej mobilności”, która może niebezpiecznie zredefiniować wspólny unijny rynek. W wygłaszanym co rok orędziu szefa Komisji Europejskiej o stanie Unii widać było zadowolenie z sytuacji gospodarczej: „Dziesięć lat od wybuchu kryzysu europejska gospodarka wreszcie odzyskuje swoją pozycję” – mówił Jean-Claude Juncker jesienią ub. r., czyli w ostatnim tego typu […]

Artykuł Dokąd zaprowadzi Europę „sprawiedliwa mobilność”? pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
Szef Komisji Europejskiej oficjalnie wprowadził pojęcie „sprawiedliwej mobilności”, która może niebezpiecznie zredefiniować wspólny unijny rynek.

W wygłaszanym co rok orędziu szefa Komisji Europejskiej o stanie Unii widać było zadowolenie z sytuacji gospodarczej: „Dziesięć lat od wybuchu kryzysu europejska gospodarka wreszcie odzyskuje swoją pozycję” – mówił Jean-Claude Juncker jesienią ub. r., czyli w ostatnim tego typu przemówieniu. „Obecnie aktywnych zawodowo w Unii Europejskiej jest 235 mln osób – jeszcze nigdy liczba zatrudnionych nie była tak wysoka” – dodał.

Niewątpliwie Unia, a dokładniej – istnienie wspólnego unijnego rynku, przyczyniło się do tak dobrych danych o zatrudnieniu. Słuszny trop, jeżeli chodzi o przyczynę tak optymistycznego wyniku, podsuwa też zawarta w projekcie dyrektywy o przewidywalności zatrudnienia sugestia, że 20 proc. powstałych od 2014 r. miejsc pracy to „nowe formy zatrudnienia”, ze szczególnym uwzględnieniem zarobku w ramach internetowych platform gospodarki współdzielenia jak Uber czy Airbnb. Na przykładzie optymistycznych danych o aktywności zawodowej w UE można więc powiedzieć, że do wzrostu zatrudnienia najlepiej przyczynia się spontaniczne rozwijanie się różnych projektów biznesowych, a nie próby uregulowania gospodarki w ramach innych planów.

To właśnie ten fragment orędzia, który odnosi się do „planowania”, ewidentnie zanadto uwypukla sprawczość Unii Europejskiej. Szef Komisji stwierdził: „Jesteśmy odpowiedzialni za sukces Planu Inwestycyjnego dla Europy, dzięki któremu do tej pory uruchomiono 225 mld euro na inwestycje. Udzielono pożyczek 450 tys. małych przedsiębiorstw i na ponad 270 projektów infrastrukturalnych. Możemy przypisać sobie zasługi za to, że dzięki zdecydowanemu działaniu europejskie banki znów dysponują zasobami finansowymi, by pożyczać przedsiębiorstwom środki, tak aby te mogły się rozwijać i tworzyć miejsca pracy”. Ale rozpoczęty w 2015 r. Plan Inwestycyjny dla Europy (potocznie zwany planem Junckera), mimo pokaźnych danych o udzielonych pożyczkach, na razie nie wydaje się spełniać jednego ze swoich głównych celów, czyli doprowadzenia do wzrostu nakładów inwestycyjnych na badania i rozwój.

Jak pokazują dane Eurostatu (stan na 14.01.2018 r.), w 2016 r. inwestycje gospodarek 28 krajów UE w badania i rozwój wynosiły 2,03 proc. PKB – tyle samo, co w roku 2014 i 2015. W przypadku strefy euro nakłady na B&R w 2016 r. osiągnęły poziom 2,12 proc. PKB, czyli nawet nieco mniej niż w latach 2014 i 2015, kiedy wskaźnik ten wynosił 2,13 proc. Do wzrostu tego wskaźnika zarówno w całej UE, jak i w strefie euro – odpowiednio z 2,02 do 2,03 oraz z 2,1 do 2,13 proc. PKB – doszło jeszcze przed rozpoczęciem realizacji planu Junckera, czyli w roku 2014 w porównaniu z 2013.

Potrzebna czujność „nowej UE”

Jednym ze znajdujących się w orędziu konkretów, na które szczególnie warto zwrócić uwagę, jest zapowiedź dbania o wysoki standard socjalny zatrudnienia. Jak mówił Juncker:

„Jeśli chcemy uniknąć fragmentacji społecznej i dumpingu socjalnego w Europie, (…) powinniśmy przynajmniej dojść do porozumienia w sprawie unii europejskich standardów społecznych, w której istniałby konsensus w sprawie tego, co jest sprawiedliwe ze społecznego punktu widzenia na naszym jednolitym rynku. Jestem przekonany: Europa nie może funkcjonować, zaniedbując pracowników”.

W słowach tych widać zmianę w koncepcji wspólnego unijnego rynku: nie chodzi już o samą swobodę przemieszczania się między krajami Wspólnoty w celu podjęcia tam zatrudnienia lub działalności gospodarczej; ta wolność ma być, wedle nowej wizji, jedynie warunkowa: skorzystać z niej będą mogli ci, którzy dopasują się do odpowiednich standardów socjalnych. A te wyznacza stara Unia – przede wszystkim Francja, Niemcy, Holandia, Austria. To, że Komisja Europejska będzie zdecydowanie dążyć do zaostrzenia przepisów dotyczących zatrudnienia, udowodniła już trwająca w latach 2016-2017 gorąca debata o pracownikach delegowanych.

Bez wątpienia w interesie rodzimych pracowników (w przeciwieństwie do właścicieli firm!) z Francji czy Niemiec było na przykład to, żeby pracownicy delegowani, najczęściej wysyłani przez firmy z krajów „nowej UE” takich jak Polska czy Czechy, nie mogli zarabiać mniej niż pracownicy miejscowi, czyli korzystać z czegoś, co w tradycyjnej koncepcji wspólnego rynku jest naturalne – komparatywnej przewagi płacowej. Gdyby ta przewaga pejoratywnie nazywana w orędziu Junckera, a także m.in. w wypowiedziach prezydenta Francji Emmanuela Macrona „dumpingiem socjalnym” została zakazana, pracownicy lokalni z Europy Zachodniej nie musieliby obawiać się utraty pracy wynikającej z większej atrakcyjności pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej.

Interes „starej UE” (a dokładniej: popartych przez tamtejsze rządy związków zawodowych i środowisk lewicowych), w gruncie rzeczy dzielący Europę, a nie ją jednoczący, był przyczyną ślepego uporu Komisji Europejskiej przy pomyśle „równej płacy za tę samą pracę w tym samym miejscu” mimo zgłoszonego w 2016 r. przez parlamenty 11 państw UE (Bułgarii, Chorwacji, Czech, Danii, Estonii, Węgier, Łotwy, Litwy, Polski, Rumunii i Słowacji) sprzeciwu wobec tego projektu w ramach „procedury żółtej kartki”. Tym ostrzeżeniem przed łamaniem zasady subsydiarności Komisja się nie przejęła. Ostatecznie, przy sprzeciwie Litwy, Łotwy, Polski i Węgier i wstrzymaniu się od głosu Chorwacji, Irlandii i Wielkiej Brytanii, większość Rady UE 24 października 2017 r. wyraziła przychylność wobec „równej płacy za tę samą pracę w tym samym miejscu” w odniesieniu do pracowników delegowanych.

Zdecydowane opowiedzenie się Junckera przeciw korzystaniu z przewag komparatywnych („dumpingu socjalnego”?) każe spodziewać się, że sprawa pracowników delegowanych – którzy stanowią jedynie 1 proc. unijnej siły roboczej – to dopiero początek „modyfikowania” wspólnego rynku na modłę „dzielącą”, a nie „jednoczącą”. Politycy i eksperci z krajów, które mogą stracić na zmianie koncepcji wspólnego rynku UE – w tym z Polski – powinny teraz zgodnie i ponad politycznymi podziałami bacznie przypatrywać się płynącym z Komisji propozycjom, które zapowiadałyby modyfikowanie wspólnego rynku. Na modyfikację tę Komisja Junckera ma zresztą już dyplomatyczną nazwę: „sprawiedliwa mobilność”.

Groźba biurokratycznego marazmu

Bezpośrednio wspomnianym w orędziu dowodem na powstawanie modyfikującej tradycyjny wspólny rynek „unii europejskich standardów społecznych” jest Europejski Filar Praw Socjalnych. Realizowany ma on być przez projekty, które – obok niewątpliwie pozytywnych rozwiązań – niosą również ryzyko biurokratyzacji, a więc spowolnienia, unijnej gospodarki. Przykładowo, jednym z pomysłów  wprowadzanych w ramach Filara ma być dyrektywa w sprawie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym rodziców.

Uważne przyjrzenie się projektowi tego aktu prawnego pozwala dostrzec, że jego antydyskryminacyjny „duch” jest tak szeroki, że w obliczu dyrektywy pracodawca będzie miał praktyczny zakaz zwalniania pracowników, którzy poproszą o urlop rodzicielski bądź o elastyczną organizację pracy z powodu opieki nad dzieckiem. Przykładem jest następujący zapis:

„Ciężar dowodu świadczącego o tym, że zwolnienie z pracy nie nastąpiło z powodu ubiegania się przez pracownika o urlop lub skorzystania z urlopu, o którym mowa w art. 4, 5 lub 6, ani z powodu skorzystania z prawa do wystąpienia o elastyczną organizację pracy, o której mowa w art. 9, powinien spoczywać na pracodawcy, jeżeli pracownik przedstawi przed sądem lub innym właściwym organem fakty, na podstawie których można domniemywać, że został zwolniony z takich powodów”.

Dodatkowo warto zauważyć, że w tego typu zapisach pracodawca jest stereotypowo przedstawiany jako szwarccharakter, który tylko czyha na to, aby zwolnić pracownika, i który ma niemal niewyczerpane zasoby, pozwalające na swobodne rozdawanie pracownikom ulg z powodów takich jak rodzicielstwo.

Innym niepokojącym elementem Europejskiego Filara Praw Socjalnych jest zapowiedź… utworzenia „Europejskiego Urzędu ds. Pracy”. Niestety, w tym sposobie myślenia – znanym nam też z polityki poszczególnych państw Europy – pokutuje przekonanie, że utworzenie kolejnego urzędu czy zespołu do zajmowania się jakimś problemem jest magicznym sposobem na ujarzmienie tego problemu. Co ciekawe, w swojej propozycji Bruksela wręcz chwali się tym, że urząd ten będzie istniał obok innych, funkcjonujących już instytucji. W folderze informacyjnym jedna z odpowiedzi na pytanie „Czym będzie zajmował się Urząd” brzmi następująco: „wykorzystywanie istniejących agencji i struktur do lepszego zarządzania transgranicznymi i wspólnymi działaniami, na przykład pod względem umiejętności prognozowania zapotrzebowania na umiejętności, bezpieczeństwa i higieny pracy, zarządzania restrukturyzacją i zwalczania pracy nierejestrowanej”.

Jakby tego było mało, poniżej wymieniona zostaje lista pt. „Agencje i podmioty działające w tej dziedzinie”: „Europejska Fundacja na rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy, Europejskie Centrum Rozwoju Kształcenia Zawodowego, Europejska Agencja Bezpieczeństwa i Zdrowia w Pracy, Europejska Fundacja Kształcenia, Europejski Portal Mobilności Zawodowej, Europejska platforma na rzecz usprawnienia współpracy w zakresie przeciwdziałania pracy nierejestrowanej”. Dodatkowo, zarówno planowany zakres zadań Europejskiego Urzędu ds. Pracy, jak i m.in. treść zaproponowanej 21 grudnia 2017 r. dyrektywy o przewidywalności zatrudnienia, budzą obawy, że UE będzie ściśle kontrolować to, aby na rynku pracy nie istniały kontrakty, które nie byłyby objęte składkami na ubezpieczenie społeczne. Biurokratyczny charakter modyfikacji wspólnego rynku w kierunku „sprawiedliwej mobilności” grozi tym, że obecni czy następni przywódcy Unii być może już nie będą mogli powiedzieć, że „w czasie mandatu obecnej Komisji powstało dotychczas blisko 8 mln miejsc pracy” czy że „jeszcze nigdy liczba zatrudnionych nie była tak wysoka”…


Wpisy na Blogu Obywatelskiego Rozwoju przedstawiają stanowisko autorów bloga i nie muszą być zbieżne ze stanowiskiem Forum Obywatelskiego Rozwoju.

Share

Artykuł Dokąd zaprowadzi Europę „sprawiedliwa mobilność”? pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/dokad-zaprowadzi-europe-sprawiedliwa-mobilnosc/feed/ 0
Co jest główną zasadą Unii? – czyli o funduszach UE w zamian za praworządność https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/o-funduszach-ue-w-zamian-za-praworzadnosc/ https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/o-funduszach-ue-w-zamian-za-praworzadnosc/#respond Mon, 12 Feb 2018 09:43:00 +0000 https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/?p=5643 Unia Europejska chce od 2021 roku uzależnić otrzymywanie funduszy unijnych od przestrzegania zasad praworządności. Propozycja ta niewątpliwie jest reakcją na obserwowalne w latach 2015-2018 przejawy ignorowania rządów prawa w Polsce – m.in. podporządkowanie Trybunału Konstytucyjnego upodobaniom rządu i dążenie do uczynienia tego samego z Sądem Najwyższym. Według informacji Financial Timesa z 22 stycznia br., w […]

Artykuł Co jest główną zasadą Unii? – czyli o funduszach UE w zamian za praworządność pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>

Źródło: Pixabay

Unia Europejska chce od 2021 roku uzależnić otrzymywanie funduszy unijnych od przestrzegania zasad praworządności. Propozycja ta niewątpliwie jest reakcją na obserwowalne w latach 2015-2018 przejawy ignorowania rządów prawa w Polsce – m.in. podporządkowanie Trybunału Konstytucyjnego upodobaniom rządu i dążenie do uczynienia tego samego z Sądem Najwyższym.

Według informacji Financial Timesa z 22 stycznia br., w przyszłej, 7-letniej perspektywie budżetowej UE (2021-2027) Komisja Europejska zamierza uzależnić otrzymywanie funduszy unijnych od tego, czy państwa członkowskie spełniają kryteria praworządności. Jak stwierdzili cytowani przez „FT” komisarz ds. sprawiedliwości Vera Jourova i komisarz ds. budżetu Günther Oettinger, rozważane są dwa warianty: wedle wariantu mocniejszego posiadanie praworządności będzie warunkiem otrzymywania jakichkolwiek unijnych pieniędzy; wedle wariantu słabszego – UE poprzestanie na skonstruowaniu systemu zachęt, w którym spełnianie konkretnych wymagań odnoszących się do praworządności będzie umożliwiało krajowi wnioskowanie o więcej unijnych środków.

Na pierwszy rzut oka takie rozwiązanie wygląda na kontynuowanie paternalistycznego postrzegania Polski przez kraje tzw. „starej UE” – „wiemy, że dla Was nie jest ważna praworządność, ale bądźcie praworządni dla nas, a dostaniecie pieniądze”. Trudno orzec, czy taki paternalistyczny sposób myślenia – opisywany m.in. przez Jana Zielonkę w „Europe’s new civilizing missions: the EU’s normative power discourse” – rzeczywiście kierował pomysłodawcami tego rozwiązania, czyli komisarz Verą Jourovą i komisarzem Güntherem Oettingerem. Polska sama wielokrotnie pokazywała, że to, na czym jej najbardziej zależy w UE, to fundusze; przypomnijmy sobie choćby słynny tort w kształcie banknotów euro, zaprezentowany przez premiera Donalda Tuska po pomyślnych negocjacjach budżetowych w Brukseli w 2013 roku, czy wyrażany jednym tchem mało zniuansowany komentarz polityków wszelkich opcji – w tych z obecnego rządu PiS – że pomysł Europy dwóch prędkości jest zły, bo odbiorą nam fundusze.

Warto jednak zwrócić uwagę, że niezależnie od sposobu postrzegania polskich priorytetów w Unii przez inne kraje, propozycja uzależnienia funduszy unijnych od poziomu praworządności jest zgodna z podstawowymi zasadami funkcjonowania Unii Europejskiej – co więcej, właśnie dla tych wyróżników UE tak bardzo chcieliśmy do niej przystąpić na przełomie XX i XXI wieku! Wspomniana propozycja Komisji przypomina, że UE to przede wszystkim grupa skupiająca państwa charakteryzujące się nie tylko wspólnym rynkiem, ale także wysokim poziomem praworządności. Podpisany w 1957 roku Traktat Rzymski ustanawiający Europejską Wspólnotę Gospodarczą rozpoczynał się słowami: „Zadaniem Wspólnoty jest, przez ustanowienie wspólnego rynku i stopniowe zbliżanie polityk gospodarczych państw członkowskich, popieranie w całej Wspólnocie harmonijnego rozwoju działalności gospodarczej, stałego i zrównoważonego wzrostu, zwiększonej stabilności, przyspieszonego podwyższania poziomu życia oraz ściślejszych związków między państwami członkowskimi”.

Fundusze unijne pojawiły się dopiero w 1972 roku jako jeden ze sposobów na osiągnięcie konwergencji poziomu gospodarczego. Rola funduszy stopniowo rosła, ale zawsze były one czymś pomocniczym, a nie fundamentem Unii Europejskiej. Dowodzi tego fakt, że o funduszach unijnych nie ma mowy we wprowadzonej w 2010 roku Karcie Praw Podstawowych UE – Karta skupia się na wolnościach indywidualnych i obywatelskich, na zasadzie praworządności, ale lektura Karty  żadnym pozorem nie można stwierdzić, że fundusze są w UE jedną z najważniejszych rzeczy.

Kiedy UE przekształcała się z unii ściśle gospodarczej w unię polityczną, Rada UE w 1993 roku uchwaliła kryteria kopenhaskie, które jasno określały tożsamość Unii jako zbioru państw praworządnych: do kryteriów tych należą rządy prawa, poszanowanie praw człowieka i stabilna demokracja; pod względem ekonomicznym wymagany jest sprawnie funkcjonujący wolny rynek. Zarówno Traktat Rzymski, jak i kryteria kopenhaskie udowadniają, że praworządność i rynkowość to podstawowa treść ideowej tożsamości praw Unii, a reszta – jak zasada wspierania krajów członkowskich funduszami strukturalnymi – jest na dalszym planie, w pewnym sensie jako zasada dodatkowa, pomocnicza. Z aktualnej wersji Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej nie można wnioskować, jakoby do zadań UE należało gwarantowanie funduszy. Punkt 2. art. 3 TUE brzmi: „Unia zapewnia swoim obywatelom przestrzeń wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości bez granic wewnętrznych, w której zagwarantowana jest swoboda przepływu osób, w powiązaniu z właściwymi środkami w odniesieniu do kontroli granic zewnętrznych, azylu, imigracji, jak również zapobiegania i zwalczania przestępczości”. W pkt. 3 można przeczytać, że Unia „wspiera spójność gospodarczą, społeczną i terytorialną oraz solidarność między państwami członkowskimi”, jednak nie jest to zapis czyniący z funduszy fundamentalną zasadę funkcjonowania UE: wspomniane wspieranie spójności może się odbywać drogą rynkową – drogą rozwoju wolności gospodarczej, poszerzania wspólnego rynku.

Właśnie ze względu na te dwie zasady – praworządność i rynkowość – przystąpienie do UE jawiło się Polsce i innym krajom Europy Środkowo-Wschodniej w latach 90. czymś pożądanym, równoznacznym z wstąpieniem do elitarnego klubu państw, z którymi – ze względu na ich dobre cechy – należy się liczyć. Uroczystości państwowe związane z wejściem Polski do UE 1 maja 2004 roku nie odbywały się – zarówno ze strony przedstawicieli polskich władz, jak i instytucji unijnych – w atmosferze pod tytułem „teraz wreszcie Polska będzie mieć fundusze strukturalne”. Obie strony świętowały włączenie się Polski do wspólnoty państw praworządnych, metaforycznie „zachodnich”. Również dzisiaj w negocjacjach akcesyjnych z krajami bałkańskimi (Serbia i Czarnogóra mają szansę na wejście do UE w 2025 roku) zarówno zainteresowane kraje, jak i unijne instytucje podkreślają cywilizacyjne znaczenie przystąpienia tych krajów do Wspólnoty: „Albania, Bośnia i Hercegowina, Kosowo, Macedonia, Czarnogóra oraz Serbia będą musiały z dużo większą powagą podejść do tworzenia rządów prawa, walki z korupcją i zorganizowaną przestępczością, rozwiązywania sporów z innymi krajami oraz innych demokratycznych przemian” – można przeczytać w jednym z tekstów poświęconych akcesji państw bałkańskich do UE. Cytowana jest też nowa, opublikowana w 2018 roku strategia Komisji Europejskiej na rzecz rozszerzenia: „Przystępowanie do UE to nie jest tylko proces techniczny. To wybór pokoleniowy, oparty na pewnych podstawowych wartościach”.

Widać zatem jak na dłoni, że w przeciwieństwie do zasady wspólnego rynku oraz zasady praworządności, przekazywanie funduszy unijnych krajom o niższym poziomie rozwoju gospodarczego nie jest fundamentem, na którym opiera się Unia Europejska. Fundusze pełnią tylko rolę techniczno-pomocniczą. Dlatego uzależnienie otrzymywania funduszy od zasady ważniejszej, jaką jest praworządność, jest zgodna z logiką, według której działa UE i nie ma racjonalnego uzasadnienia, dla którego takie uzależnienie miałoby budzić oburzenie. Ale to oburzenie nastąpi – a właściwie już jest; już w środę 24 stycznia br. wiceszef polskiej dyplomacji Konrad Szymański powiedział w odniesieniu do pomysłu Komisji Europejskiej, że „na polityczne ich [kryteriów praworządności] nadużywanie nie będzie zgody”. Wypowiedź wiceministra pokazuje, że jego oburzenie wynika z zapomnienia o opisanej wyżej hierarchii zasad: zasada praworządności zdaniem Szymańskiego wcale nie jest ważniejsza od zasady rozdawania funduszy; wręcz przeciwnie, praworządność jest nawet czymś mniejszym w porównaniu z funduszami – podczas gdy w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie. Niezrozumienie tego prowadzi właśnie do oburzenia, które przybiera następujący kształt: jesteśmy pełnoprawnymi członkami UE, jak można nam odbierać fundusze tworzeniem złośliwych zasad, te pieniądze nam się należą. Zamiast powoływać się na rzekome święte prawo do funduszy, warto przypomnieć sobie klimat lat 1990-2004 – dlaczego wstępowaliśmy do Unii? Dla funduszy – czy raczej dla chęci udowodnienia i utrwalenia naszych wysokich, zachodnich standardów prawno-politycznych? Druga odpowiedź narzuca się sama.

Wracając do tematu samych funduszy, należy wskazać, że istnieją dane, które pozwalają stwierdzić, że fundusze unijne wcale nie rozwijają polskiej gospodarki w znaczącym stopniu; nie rozwiązują też jej strukturalnych problemów, takich jak m.in. brak dostępu młodych ludzi do mieszkań. Jak pisałam w komunikacie FOR z 17 października 2013 roku, „w 2009 roku J. Varga i J. in’t Veld opublikowali prognozy, zgodnie z którymi unijne fundusze przeznaczone na samą tylko politykę spójności miały zwiększać PKB Polski w latach 2005-2011 o około 1,1 pkt proc. rocznie. Tymczasem badania opublikowane przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego wskazują, że pieniądze z Unii w analogicznym okresie powiększały polską gospodarkę według pierwszego modelu o średnio 0,4 pkt proc. w skali roku, a według drugiego modelu o około 0,7 pkt proc. rocznie, co dowodzi, że unijne fundusze nie są w Polsce wydatkowane w sposób skutkujący dużo wyższym tempem wzrostu PKB niż w sytuacji, w której nasz kraj nie otrzymywałby pieniędzy z UE”.

Groźba ograniczenia Polsce dostępu do funduszy może sprawić, że podejmiemy analizę faktycznej efektywności ich wykorzystania. Przy czym najlepiej by było, gdyby polski rząd zdecydował się na zwiększanie, a nie zmniejszanie praworządności w naszym kraju wcale nie ze względu na groźbę zablokowania funduszy, ale po prostu ze względu na uświadomienie sobie, że reformowanie Polski nie powinno polegać na jej deformowaniu, czyli na powrocie do standardów PRL-u.

Na koniec warto zaznaczyć, że z propozycji Komisji Europejskiej wynika plan enumeracji warunków praworządności, których przestrzeganie będzie stanowiło coś w rodzaju „credo” UE, które jest ponad sprawami pomniejszymi, takimi jak przyznawanie unijnych funduszy. Warto, aby unijni obywatele interesowali się tworzeniem takiej listy, gdyż to ostatecznie ich indywidualnej sytuacji dotyka ochrona praworządności lub tej ochrony brak.

Wpisy na Blogu Obywatelskiego Rozwoju przedstawiają stanowisko autorów bloga i nie muszą być zbieżne ze stanowiskiem Forum Obywatelskiego Rozwoju.

Share

Artykuł Co jest główną zasadą Unii? – czyli o funduszach UE w zamian za praworządność pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/o-funduszach-ue-w-zamian-za-praworzadnosc/feed/ 0
Czy Polska przestanie doganiać Zachód? Relacja z prezentacji raportu FOR „Perspektywy dla Polski” https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/czy-polska-przestanie-doganiac-zachod-relacja-z-prezentacji-raportu-for-perspektywy-dla-polski/ https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/czy-polska-przestanie-doganiac-zachod-relacja-z-prezentacji-raportu-for-perspektywy-dla-polski/#respond Mon, 27 Nov 2017 15:44:56 +0000 https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/?p=5618 W dniu 22 listopada 2017 r. w Szkole Głównej Handlowej miała miejsce premiera najnowszego całościowego raportu FOR „Perspektywy dla Polski. Polska gospodarka w latach 2015-2017 na tle lat wcześniejszych i prognozy na przyszłość”, poświęconego problemowi narastania zagrożeń dla polskiej gospodarki, wynikającym z wprowadzanych przez rząd zmian, które godzą w wolny rynek i rządy prawa. W […]

Artykuł Czy Polska przestanie doganiać Zachód? Relacja z prezentacji raportu FOR „Perspektywy dla Polski” pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
W dniu 22 listopada 2017 r. w Szkole Głównej Handlowej miała miejsce premiera najnowszego całościowego raportu FOR „Perspektywy dla Polski. Polska gospodarka w latach 2015-2017 na tle lat wcześniejszych i prognozy na przyszłość”, poświęconego problemowi narastania zagrożeń dla polskiej gospodarki, wynikającym z wprowadzanych przez rząd zmian, które godzą w wolny rynek i rządy prawa. W konferencji towarzyszącej prezentacji raportu udział wzięli: prezes zarządu FOR Agata Stremecka, przewodniczący rady FOR prof. Leszek Balcerowicz oraz autorzy raportu: prof. dr hab. Barbara Błaszczyk, prof. Stanisław Gomułka, dr Aleksander Łaszek, Rafał Trzeciakowski i dr Wiktor Wojciechowski.

Obejrzyj relację wideo z prezentacji raportu

Na początku konferencji Agata Stremecka powitała prelegentów i uczestników. O tym, w jak ważnym historycznie momencie znalazła się Polska, świadczą pytania, od których prof. Leszek Balcerowicz rozpoczął swoje wystąpienie: „Teraz zasadnicze pytanie brzmi tak: czy Polska przestanie doganiać Zachód – a być może: czy Polska zacznie się cofać?”. Prof. Balcerowicz krótko przedstawił najnowszą historię gospodarczą Polski, przypominając m.in. ruinę, do jakiej doprowadziło zadłużanie Polski w okresie PRL za rządów Edwarda Gierka. Prof. Balcerowicz zwrócił uwagę na to, że dopiero po 1989 roku Polska zaczęła nadrabiać stracony w latach komunizmu dystans gospodarczy wobec krajów Zachodu, takich jak Niemcy, Hiszpania czy Stany Zjednoczone. Wówczas to „Polska najszybciej rozwijała swoją gospodarkę spośród krajów regionu. To była prawdziwie dobra zmiana” – mówił Leszek Balcerowicz. Mimo tego proces doganiania krajów zachodnich pod względem rozwoju gospodarczego – z którym ściśle związana jest również jakość życia mieszkańców – nadal nie został zakończony.

Zdaniem prof. Balcerowicza, aby Polska w nieodległej przyszłości mogła zrównać się z bogatymi państwami, „konieczne jest rozszerzenie wolności gospodarczej w ramach państwa prawa, wzrost konkurencji rynkowej, uzdrawianie finansów publicznych, żeby zmniejszyć ryzyko kryzysu, i wreszcie podnoszenie stopy zatrudnienia, tak aby zmniejszyć spadek zatrudnienia w Polsce w przyszłości”. Następnie prof. Balcerowicz omówił obecne zagrożeń dla Polski, które zwiększają ryzyko „cofania się” polskiej gospodarki zamiast doganiania Zachodu: „Polityka PiS-u, o czym jest mowa w raporcie Perspektywy dla Polski, zmierza w przeciwnym kierunku [niż doganianie].”

„Po pierwsze, zmniejsza i tak zbyt mały zakres sektora prywatnego. Po drugie, zmniejsza zakres rynku: to jest oddawanie całych sektorów pod kontrolę państwową à la PRL. Po trzecie, osłabia rynkową konkurencję wskutek tworzenia lub umacniania monopoli. Po czwarte, zniechęca ludzi do pracy – przede wszystkim obniżeniem wieku emerytalnego. Po piąte, zamiast umacniać stabilność finansów publicznych, osłabia ją poprzez gigantyczne dodatkowe wydatki”

– wyjaśniał prof. Balcerowicz. Następnie zapytał retorycznie: „Jakie są wnioski na podstawie ogromnej wiedzy empirycznej z tego raportu? Kontynuacja takiej polityki musi doprowadzić do stopniowego spowolnienia wzrostu polskiej gospodarki. Nie da się wykluczyć, że jeśli kontynuacja będzie długa, to Polska przestanie doganiać Zachód” – stwierdził ekonomista.

Zdaniem prof. Balcerowicza, polityka rządu powołanego na jesieni 2015 r. negatywnie wpływa na dwie zmienne, od których zależy długofalowy wzrost gospodarczy, a więc szansa Polski na dogonienie państw zachodnich: poziom zatrudnienia i poziom inwestycji prywatnych. Pozytywnie nie nastawia również fakt, że – jak zaznaczył prof. Balcerowicz – w sytuacji prowadzenia przez rząd tak osłabiającej gospodarkę polityki, dodanie zewnętrznych problemów gospodarczych może się w Polsce skończyć poważnym kryzysem.

Obejrzyj galerię zdjęć z prezentacji raportu

Po wypowiedzi przewodniczącego Rady FOR głos zabrał prof. Stanisław Gomułka, autor rozdziału „Wzrost gospodarczy Polski w perspektywie światowej i długofalowej: do roku 2015, ostatnie dwa lata, prognozy”. Według niego, analizę perspektyw dla sytuacji gospodarczej Polski należy zacząć od porównania Polski z innymi krajami – zarówno tymi o wyższym, jak i o niższym poziomie rozwoju:

„W krajach doganiających tempo wzrostu zależy w bardzo wysokim stopniu od udziału inwestycji w dochodzie narodowym, bo inwestycje pozwalają na absorpcję technologii z zewnątrz. Natomiast w krajach wysoko rozwiniętych tempo wzrostu wydajności pracy zależy od światowego «rhytm and bluesa». Tam wpływ inwestycji oraz rola polityki gospodarczej jest umiarkowana. W krajach bardzo wysoko rozwiniętych już od dwóch wieków mamy tempo wzrostu wydajności 2 proc. na głowę, a w krajach doganiających mamy od 0 do 10 proc. Polska jest mniej więcej pośrodku między tymi dwiema grupami państw”

– tak ekonomista wyjaśnił specyficzną sytuację naszego kraju.

Prof. Gomułka zwrócił uwagę, że ekonomistom, politykom i dziennikarzom piszącym o gospodarce zawsze zaleca pamiętanie o dwóch rzeczach: po pierwsze, „o różnicy między niskimi w Polsce płacami na jednostkę czasu a podobnymi jak w krajach zachodnich kosztami pracy na jednostkę produktu”, a po drugie, „o różnicy między bardzo niskim wkładem Polski do światowej produkcji i innowacji a wysoką, wyższą niż np. w Niemczech, opartą na transferze technologii innowacyjnością”. Prof. Gomułka zauważył, że środowisko PiS ma „własną doktrynę polityczno-ekonomiczną”, która może mieć „znaczące implikacje” dla gospodarczej przyszłości Polski. Implikacje te współautor raportu określa jako negatywne: jak czytamy w przygotowanym przez niego rozdziale, „obecny rząd błędnie uważa inwestycje zagraniczne za czynnik szkodzący rozwojowi polskiej gospodarki. (…) Wiele działań rządu – m.in. program 500+, obniżenie wieku emerytalnego – pogłębiają problemy deficytu rąk do pracy. Rząd nie przedstawia żadnych pomysłów (np. dotyczących ułatwień dla imigracji zarobkowej z Ukrainy i Białorusi), które mogłyby złagodzić problemy wynikające z kurczącego się zasobu siły roboczej w Polsce. (…) W najbliższych 3–5 latach, przy obecnej polityce gospodarczej, należy oczekiwać tempa wzrostu w pobliżu 3% rocznie, spadającego później do ok. 2,5%, a jeszcze później do ok. 1,5%”.

Następnie dr Aleksander Łaszek zaprezentował przygotowany przez niego i Rafała Trzeciakowskiego kolejny rozdział raportu, zatytułowaną „Inwestycje a wzrost polskiej gospodarki. Za mało inwestycji prywatnych”. Dr Łaszek zwrócił uwagę, że o ile od kilkunastu lat Polska miała niską stopę inwestycji w porównaniu z innymi państwami Europy Środkowo-Wschodniej, to w ciągu ostatnich dwóch lat problem ten się dodatkowo pogłębił.

„Doświadczenia międzynarodowe pokazują, że w krajach o wysokim zakresie wolności gospodarczej taki sam wzrost inwestycji powoduje o 70 proc. wyższy wzrost PKB niż w krajach o niskim zakresie wolności gospodarczej. Liczy się więc nie tylko to, ile inwestujemy, ale także to, jak efektywnie to robimy”

– przypomniał dr Łaszek, co stanowi istotny argument za tym, że bez rozszerzenia wolności gospodarczej nie można mówić o tym, że poziom życia w Polsce urośnie do poziomu zachodniego. Ekspert FOR zwrócił uwagę, że w sektorze przedsiębiorstw pracuje 8 mln Polaków, jednak wśród nich niemal co dziesiąty – w sumie dotyczy to aż 700 tys. osób – jest zatrudniony w mniej wydajnym sektorze państwowym.

Aleksander Łaszek odniósł się także do kluczowego w Polsce problemu nadprodukcji prawa i zarazem nieprzewidywalności nowych przepisów – przykładem mogą być tu podatki sektorowe: rząd objął tym podatkiem sektor bankowy, lecz nie można przewidzieć, czy i jakich sektorów może dotyczyć tego rodzaju „danina”. „Jeszcze za poprzedniego rządu Polska była oceniana jako kraj o największym poziomie nadprodukcji prawa w Unii Europejskiej. Jednak nowy rząd pobił dotychczasowe rekordy” – podkreślił dr Łaszek. Konsekwencje tej nieprzewidywalności i niepewności widać na przykładzie konkretnych zachowań przedsiębiorców: „Ministerstwo Rozwoju, podsumowując dwa lata rządów, chwaliło się rekordowym wykorzystaniem mocy produkcyjnych w polskim przemyśle. Ale temu rekordowemu wykorzystaniu mocy produkcyjnych nie towarzyszą wysokie inwestycje. Firmy, pomimo wysokiego popytu, cały czas wstrzymują się z inwestycjami, bojąc się nieprzewidywalnej zmiany polityki rządu” – relacjonował ekonomista.

Kolejnym prelegentem był dr Wiktor Wojciechowski, który przygotował rozdział pt. „Rynek pracy. Skutki działań po wyborach w 2015 r: przyspieszenie spadku liczby pracujących”. Zdaniem ekonomisty, w kontekście rynku pracy i wydajności pracowników głównym ryzykiem blokującym Polsce możliwość dogonienia Zachodu jest wprowadzone niedawno obniżenie wieku emerytalnego. Dr Wiktor Wojciechowski zaznaczył, że obserwowalny w ostatnich latach wzrost liczby pracujących o 900 tys. osób stanowił widoczny pozytywny skutek zmian wprowadzonych przez poprzednią koalicję rządową: ograniczenia przez możliwości przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i podwyższenia wieku emerytalnego. Wzrost liczby pracujących nastąpił bowiem właśnie w grupie wiekowej 60-latków, w której, gdyby nie wprowadzone zmiany, pracujący przeszliby na emeryturę.

Skoro zmiany te przyniosły tak duży – dotyczący prawie miliona osób – pozytywny dla perspektyw Polski efekt, to niemal pewne jest, że odwrotne zmiany przyniosą równie duży efekt negatywny. „Obniżenie wieku emerytalnego, które nastąpiło w październiku [2017 r.], z dużym prawdopodobieństwem spowoduje spadek wskaźnika zatrudnienia o 3 proc. w 2025 roku i o 6 proc. w 2050 roku, co będzie miało bezpośrednie przełożenie na spadek liczby pracujących. Ponadto obniżenie wieku emerytalnego znacząco pogorszy stan finansów publicznych” – alarmował dr Wojciechowski. Ekonomista odniósł się również do programu „Rodzina 500+”. Przytoczył dane empiryczne, które z dużym prawdopodobieństwem wskazują na realny negatywny wpływ tego programu na zatrudnienie kobiet:

„W ciągu ostatnich 2 lat stopa aktywności zawodowej kobiet pomiędzy 25 a 44 rokiem życia spadła średnio o 1,5 pkt. proc., co odpowiada 80 tys. kobiet. Z dużym prawdopodobieństwem można przypisać ten spadek Programowi Rodzina 500+, który zniechęca kobiety do aktywności zawodowej. Taki wniosek uprawdopodabnia szczególnie to, że największe spadki aktywności zawodowej nastąpiły wśród kobiet o najniższym poziomie wykształcenia, czyli o najniższych dochodach”

– a zatem w tej grupie kobiet, dla których zasiłek 500 zł na dziecko może stanowić realną zachętę do rezygnacji z pracy zawodowej.

W raporcie dr Wojciechowski zwraca uwagę na decyzje rządu, które sugerują, że mają na celu pomoc ludziom pracy, lecz de facto wcale tej pomocy nie zapewniają – przykładem jest podwyższenie kwoty wolnej od podatku: „Pod koniec grudnia 2016 r. parlament wprowadził zmiany w kwocie wolnej od podatku, które obowiązują od 2017 r. Wyższa kwota wolna (6600 zł rocznie) dotyczy jednak tylko osób, które uzyskują dochód do opodatkowania w wysokości nie większej niż 6600 zł rocznie. To oznacza, że podwyższenie kwoty wolnej od podatku nie dotyczy żadnej osoby zatrudnionej za co najmniej płacę minimalną (2000 zł od stycznia 2017 r.)”.

Po drze Wojciechowskim głos ponownie zabrał dr Aleksander Łaszek, który omówił rozdział „Finanse publiczne: zamiast naprawy – psucie”, przygotowany wspólnie z Rafałem Trzeciakowskim. Zdaniem eksperta, polski rząd udaje, że nie dostrzega, iż po skończeniu okresu dobrej koniunktury możemy mieć spore problemy z długiem publicznym, a co za tym idzie – negatywne konsekwencje, takie jak m.in. wzrost podatków. „Permanentny problem z długiem w Polsce był dotychczas maskowany przez wysokie tempo wzrostu PKB. Szybko rósł dług publiczny, ale też szybko rósł PKB. W momencie, kiedy PKB zwolni, będziemy w sytuacji szybkiego wzrostu długu publicznego. Niestety nowy rząd, zamiast wykorzystać dobrą koniunkturę do ograniczenia deficytu, skoncentrował się na wzroście wydatków socjalnych, jak przede wszystkim Rodzina 500+ i obniżenie wieku emerytalnego” – mówił dr Łaszek. Jego zdaniem rząd charakteryzuje się krótkowzrocznością, ponieważ nie bierze pod uwagę możliwości pogorszenia się sytuacji najważniejszych partnerów gospodarczych Polski, która natychmiast ujawni polskie problemy z długiem publicznym (co będzie źle wyglądać również pod względem propagandowym).

Jak piszą Łaszek i Trzeciakowski w swojej części raportu, „z 30 mld zł wzrostu dochodów z VAT między 2015 a 2017 r. ok. 10 mld zł to czysty efekt wzrostu gospodarczego. Z pozostałej kwoty tylko 5-9 mld zł można bezpiecznie uznać za trwałe. Między 5 a 7 mld zł przypada na czynniki jednorazowe, a trwałość pozostałej części wzrostu wpływów z VAT zweryfikuje dopiero następne spowolnienie gospodarcze”. W czasie spowolnienia będzie bowiem można przekonać się, czy wpływy podatkowe spadają szybciej niż zmniejsza się tempo wzrostu gospodarczego – jeżeli tak będzie, będzie to oznaczało, że wzrost aktywności gospodarczej był nietrwały. Dr Aleksander Łaszek nawiązał do tego faktu podczas prezentacji raportu FOR, odkłamując „sukcesy”, którymi chwali się rząd:

„W swoich wypowiedziach przedstawiciele rządu bardzo często przytaczają wzrost dochodów podatkowych. Trzeba pamiętać, że połowa tego wzrostu wynika po prostu ze wzrostu PKB, a wraz ze wzrostem PKB rosną nie tylko dochody sektora finansów publicznych, ale i wydatki: pensje w sferze budżetowej, renty, emerytury rosną w tym samym tempie, co PKB. Natomiast ta część dochodu z podatków, która przekracza wzrost PKB, jest znacznie mniejsza”.

Jako ostatnia głos zabrała prof. dr hab. Barbara Błaszczyk, autorka rozdziału pt. „Zmiany w systemie instytucjonalnym polskiej gospodarki. Wypieranie własności prywatnej, rynku i konkurencji przez państwo w ramach «dobrej zmiany»”. Warto przytoczyć fragment jej tekstu dotyczący różnicy między polskim a zachodnim myśleniem o własności prywatnej i państwowej: „W Niemczech konstytucja określa, że państwo może mieć udziały w przedsiębiorstwie dopiero wtedy, gdy cel, któremu to ma służyć, nie może być zrealizowany w inny sposób. (…) W naszym [polskim] przypadku życie przez niemal pół wieku w systemie realnego socjalizmu, gdzie władza państwowa była wszechmocna, a jej własność dominująca, w jakimś stopniu wykreśliło ze świadomości obywateli taki typ myślenia, dając przewagę przeświadczeniu, że to państwo jest suwerenem i ma prawo decydować o tym, co może być prywatne”.

W swoim wystąpieniu ekonomistka podkreślała, w jak dużym stopniu własności prywatnej zagrażają działania rządu PiS. Prof. Błaszczyk zaznaczyła, że ma tu na myśli nie tylko nacjonalizację, ale także wiele innych działań: „umacnianie nadzoru nad spółkami zależnymi od państwa, które są częściowo prywatne, rozwój państwowych monopoli i tworzenie autarkicznych, coraz bardziej zamkniętych enklaw przedsiębiorstw zależnych od państwa, wypieranie firm prywatnych z rynku poprzez regulacje o dyskryminacyjnym charakterze”. „Wszystko to nazwałabym w skrócie zawłaszczaniem gospodarki przez państwo” – streściła prof. Barbara Błaszczyk, po czym podała konkretne przykłady destrukcyjnych dla własności prywatnej działań istniejącego od 2015 r. rządu: odkupywanie przez państwo od firm zagranicznych aktywów lub całych przedsiębiorstw (np. zakup banku PKO SA przez PZU i Państwowy Fundusz Rozwoju za 10 mld zł), nacjonalizacja kopalni węgla Bogdanka, wstrzymywanie procesów prywatyzacji (np. przedsiębiorstwa Polski Cukier), ustanawianie tzw. „państwowego władztwa korporacyjnego”, także w spółkach, gdzie udziały Skarbu Państwa są znaczne, choć mniejszościowe (od 25 do 49 proc.), wprowadzanie podatków sektorowych dotyczących banków czy – jak planuje rząd – dla sklepów wielkopowierzchniowych, regulacje ograniczające dostęp do rynku (jak np. ustawa o aptekach czy ustawa o sprzedaży ziemi), a także ustawy całościowo zmieniające funkcjonowanie konkretnego sektora (jak np. nowelizacja ustawy o odnawialnych źródłach energii).

Wprowadzanie takich regulacji zmusza wielu przedsiębiorców do rezygnacji z działalności – zjawisko to  prof. Barbara Błaszczyk dobitnie nazwała „regulacyjnym wywłaszczeniem”.

Cały raport, syntezy rozdziałów i prezentację można pobrać ze strony FOR.

Share

Artykuł Czy Polska przestanie doganiać Zachód? Relacja z prezentacji raportu FOR „Perspektywy dla Polski” pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/czy-polska-przestanie-doganiac-zachod-relacja-z-prezentacji-raportu-for-perspektywy-dla-polski/feed/ 0
Własność prywatna – temat zakazany https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/wlasnosc-prywatna-temat-zakazany/ https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/wlasnosc-prywatna-temat-zakazany/#respond Thu, 31 Aug 2017 05:30:34 +0000 https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/?p=5359 W lipcu okazało się, iż ochrona własności prywatnej jest według niektórych zbyt kontrowersyjnym tematem, aby mogła być przywoływana podczas lipcowych protestów w obronie sądownictwa przed upolitycznieniem. Tymczasem to właśnie wizja uszczerbku na własności prywatnej w wyniku niesprawiedliwego wyroku zapewne była dla wielu ludzi jednym z podstawowych wyobrażeń, które zmotywowało tych obywateli do wyjścia na ulice […]

Artykuł Własność prywatna – temat zakazany pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>

W lipcu okazało się, iż ochrona własności prywatnej jest według niektórych zbyt kontrowersyjnym tematem, aby mogła być przywoływana podczas lipcowych protestów w obronie sądownictwa przed upolitycznieniem. Tymczasem to właśnie wizja uszczerbku na własności prywatnej w wyniku niesprawiedliwego wyroku zapewne była dla wielu ludzi jednym z podstawowych wyobrażeń, które zmotywowało tych obywateli do wyjścia na ulice w obronie sądownictwa.

Demonstracje przeciw upolitycznieniu Sądu Najwyższego, które odbyły się w całej Polsce w dniach 16-24 lipca 2017 r., zgromadziły łącznie prawdopodobnie 200 tysięcy uczestników (dla przykładu, według szacunków organizatorów, w największych polskich miastach 20 lipca protestowało 110 tys. osób). W protestach nie brali udział wyłącznie sympatycy jakiegoś jednego ugrupowania, lecz osoby o bardzo różnych poglądach zarówno na kwestie gospodarcze, jak i społeczno-obyczajowe. Demonstrujących spajało jedno: sprzeciw wobec grozy poddania wyroków sądowych pod dyktando światopoglądu partii rządzącej – zarówno w sądach rejonowych, jak i w Sądzie Najwyższym, który decyduje m.in. o ważności wyborów parlamentarnych i prezydenckich. Ponieważ w demonstracjach uczestniczyli zarówno sympatycy kolektywistycznej i socjalistycznej Partii Razem, jak i osoby o libertariańskim czy  klasycznie liberalnym spojrzeniu na gospodarkę i państwo; zarówno praktykujący katolicy oraz zwolennicy tradycyjnego modelu rodziny, jak i antyklerykałowie oraz queerowi aktywiści; a także osoby na różny sposób miksujące te poglądy (np. popierające zarówno bezwarunkowy dochód podstawowy, jak i zakaz państwowej pomocy publicznej…) – to nie sposób mówić o tym, że wszyscy uczestnicy lipcowych demonstracji mogliby wspólnie zadeklarować jakiś jednolity zbiór konkretnych propozycji, na wzór programu partii politycznej.

Ten właśnie stan rzeczy wzbudził duże dylematy – i duże emocje. Przykładowo, w opublikowanym przez „Kulturę Liberalną” 26 lipca 2017 r. tekście zatytułowanym „Czego nie robić na protestach” Helena Anna Jędrzejczak pisze, że niektórzy nie szanowali zróżnicowania poglądów uczestników protestów i  próbowali przekształcić demonstracje w manifesty na rzecz powszechnego dostępu do aborcji czy na rzecz legalizacji małżeństw homoseksualnych. Takie dodawanie swoich trzech groszy było, według historyczki idei, de facto przedmiotowym traktowaniem zgromadzonych ludzi: niektóre ugrupowania bądź ich przedstawiciele traktowali protestujące tłumy jako swoich potencjalnych zwolenników, zamiast jako wolnych ludzi, którzy wiedzą, z jakich powodów przyszli na miejski plac. Jak pisze Jędrzejczak,  „Ci, którzy do „3×Veto” dopisują swoje polityczne postulaty, chcą na autentycznych emocjach i zaangażowaniu obywateli zbudować poparcie dla idei, które mogą być dla protestujących obce albo obojętne”. I podaje konkretny przykład: „To, czy popieram rozdział Kościoła od państwa albo prawa mniejszości seksualnych, nie wpływa na moją – zdecydowanie negatywną – ocenę tego, co wydarzyło się kilka dni temu na Krakowskim Przedmieściu. Szczególnie poruszający był występ przedstawicielek Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Ich agresywne przemówienie dotyczyło spraw innych niż zadeklarowany przedmiot demonstracji. Było próbą realizacji własnej agendy politycznej, z pewnością podzielanej przez część uczestników, ale jednocześnie dla innych – nie do przyjęcia. A przecież protesty w obronie niezależności wymiaru sprawiedliwości łączyły obywateli i obywatelki we wspólnej sprawie. (…) To, że ktoś na wiecu skanduje „Konstytucja!” albo „Wolność – Równość – Demokracja!” nie oznacza przecież, że popiera rozdział Kościoła od państwa, związki partnerskie albo liberalizację ustawy antyaborcyjnej”. Według współpracowniczki „Kultury Liberalnej”, takie unicestwianie potencjału protestów ponad podziałami poprzez ich przekierowywanie pod jeden konkretny pogląd staje się już w Polsce smutnym zwyczajem: „W październiku ubiegłego [2016] roku osoby, które przyszły protestować przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego, dowiedziały się, że celem zgromadzenia jest także walka o jego liberalizację” – relacjonuje historyczka idei.

Myślę, że z artykułu Jędrzejczak przebija bardziej ogólny wniosek, że wśród wielu przeciwników polityki rządu PiS panuje przekonanie, że na demonstracjach dozwolone jest wykluczanie czy wyśmiewanie każdego elementu konserwatywnego światopoglądu (jak na przykład przywiązania do chrześcijaństwa), ponieważ i tak są to „poglądy PiS-owskie” (oczywiście, uznawanie drugiej strony sporu za inherentnie godną wyszydzenia również wiele mówi o kulturze przeciwników PiS; podobny zabieg stosuje też rząd, kiedy wygłasza pełne pogardy wypowiedzi, polegające zazwyczaj na przyrównywaniu protestujących Polek i Polaków do „egoistycznych elit”). Niezależnie od swoich poglądów na kwestie obyczajowe, zgadzam się ze współpracowniczką „Kultury Liberalnej”, że jest absolutnie jasne, iż ci, którzy przyszli bronić sądów przed upolitycznieniem, nie przychodzili na demonstrację na rzecz prawa do aborcji na życzenie czy za wprowadzeniem dodatkowych uprawnień dla mniejszości seksualnych.

Niby w podobnym duchu, co Helena Anna Jędrzejczak, pisze też Ignacy Dudkiewicz, publicysta katolicko-lewicowego magazynu „Kontakt”.  Między tymi dwoma autorami zarysowuje się jednak poważny dysonans. O ile Jędrzejczak pisze o różnicy między protestem przeciwko poddaniu sądów pod dyktando polityków a manifestacją poparcia dla aborcji, to Dudkiewicz uważa, że protest przeciwko upolitycznieniu sądów nie powinien zawierać w sobie elementu poparcia prawa do własności prywatnej. Jak z oburzeniem relacjonuje publicysta 16 lipca w publicznej notce na swoim profilu na Facebooku (dostęp 29.08.2017 r.): „Ktoś, kto wymyślił, żeby na demonstracji w sprawie sądów zaprosić do przemawiania Balcerowicza i Celińskiego bredzących o socjalizmie, prywatyzacji i własności prywatnej, powinien dostać jakiś medal od rządu. Za wyjątkowe mistrzostwo świata uznaję tak przemawiać na demonstracji w sprawie absolutnie kluczowej, która jako jedna z niewielu raczej łączy, niż dzieli różne środowiska opozycyjne w jednej narracji, by odrzucić niemałą część jej uczestników i sprawić, by nie czuli się na niej u siebie. Aż chciałoby się napisać w tym kontekście tekst pod tytułem «Balcerowicz musi odejść»” – pisze Dudkiewicz.

Tymczasem to właśnie obrona własności prywatnej należy do tych „absolutnie kluczowych spraw”, dla których tysiące obywateli zechciały w środku wakacji wyjść na ulice protestować. Zapewne większość demonstrantów do wyjścia z domu przekonała nie sama wizja „protestowania dla obrony sądów dla samej obrony sądów”, ale wyobrażenie sobie tego, co upolitycznienie sądownictwa mogłoby pogorszyć w ich własnym życiu. Co oczywiście, wbrew powszechnej filozoficznej i publicystycznej praktyce oddzielania dobra wspólnego od dobra indywidualnego, jest całkowicie normalne – obrona sądownictwa musi mieć jakąś „treść”, dla której jesteśmy gotowi praworządności bronić. A podstawowym lękiem związanym z niesprawiedliwym wyrokiem sądu – oprócz utraty dobrego imienia oraz kary pozbawienia wolności – są właśnie konsekwencje ekonomiczne, czyli właśnie utrata lub nadszarpnięcie własności prywatnej. Nie chodzi tutaj tylko o upadki jakichś wielkich fortun, ale o zwykłe, codzienne sprawy, jak spór o możliwość wybicia dodatkowego okna czy zabudowania balkonu we własnym mieszkaniu czy spory związane z niespłacaniem pożyczonych pieniędzy oraz z zakupem i sprzedażą jakichś produktów. Przykładowo, upolityczniony sąd może orzec wysoką karę za zmienianie elewacji budynku, ponieważ w danej miejscowości będzie powszechnie wiadomo, że dana osoba nie zgadza się w jakiejś kwestii z partią rządzącą. Z kolei emerytka, która podpisała podsuniętą jej podstępem zgodę na drogą i niemal niemożliwą do zerwania prenumeratę literatury religijnej, może nie uzyskać pozytywnego rozstrzygnięcia sprawy w upolitycznionym sądzie – takim, który wzorem środowiska PiS wyznaje wizję Polski jako ostoi tradycjonalistyczno-kulturowego katolicyzmu (opartego na rytuałach i niekoniecznie mającego coś wspólnego z autentyczną wiarą). Sąd orzekający wedle takiego światopoglądu może uznać, że firma publikująca i sprzedająca religijne książki ma przecież same dobre i ubogacające intencje… (brzmi to dość groteskowo, ale po sprawie Misiewicza czy po treściach przekazywanych w „Wiadomościach” TVP wiemy, że jest to całkiem możliwe…). Z kolei Trybunał Konstytucyjny, już wprawdzie zdemontowany, mógłby – przy założeniu swojej niezależności – uznać niezgodność z Konstytucją jakiegoś podatku, który nadszarpnąłby portfele wielu przeciętnie zarabiających obywateli. Przykładowo, proponowany swego czasu przez Prawo i Sprawiedliwość podatek paliwowy zwiększyłby koszt nie tylko przejazdów luksusowymi samochodami, lecz rzecz jasna także komunikacją miejską.

W gruncie rzeczy każdy, kto porównywał uzależnienie sądownictwa od decyzji ministra do czasów PRL-u, czyli zapewne większość protestujących – w tym młodych, znających PRL z opowieści rodziców – występował między innymi w obronie własności prywatnej i znośnej, jak na Europę początku XXI wieku, sytuacji ekonomicznej, ponieważ socrealistyczna Polska niesie – poza skojarzeniem z brakiem wolności politycznej – równie oczywiste skojarzenie z krajem niedostatku, którego rząd potępia własność prywatną i to, że rynek mógłby odpowiadać na różnorodne oczekiwania konsumentów. „Urodziłem się w PRL, ale w nim nie zdechnę” – często właśnie to hasło z transparentu pewnego manifestanta z 16 lipca z Warszawy jest cytowane w relacjach prasowych podsumowujących protesty. Jak przywołuje portal ePoznan.pl, podczas demonstracji mieszkaniec Poznania, nauczyciel akademicki Piotr Gąsiorowski, mówił: „Czy zauważyliście państwo, że dziś mamy 22 lipca? Dawne święto państwowe PRL upamiętniające wprowadzenie w Polsce dyktatury stalinowskiej. Nie wiem, czy do rządzących dociera w ogóle ironia historii”. O oparciu protestów w obronie sądownictwa między innymi na lęku przed niesprawiedliwym pogorszeniem sytuacji ekonomicznej świadczy także duży aplauz protestujących po wypowiedzi Henryki Krzywonos podczas protestu 16 lipca w Warszawie: „Ja się nie boję. Nie powinniśmy się bać, ale stawiać im czoła. Naród, przede wszystkim młodzi, musza się obudzić. Co zrobicie, jeśli Jarkowi [Jarosławowi Kaczyńskiemu] przyjdzie do głowy zabrać wam komputer i internet? (…) Wyobraźcie sobie, że kurdupel przejeżdża ulicą i podoba się mu wasz dom i go sobie bierze! Nie pozwólmy na to!” (zaznaczę przy tym, że nie popieram używania przez Krzywonos słów obraźliwych wobec Kaczyńskiego). Wreszcie, w „Dzienniku Gazecie Prawnej” z 28-30 lipca Sylwia Czubkowska w tekście „Nowy obowiązek” cytuje protestującą Katarzynę Grygę, 33-letnią pracowniczkę agencji reklamowej, która mimo braku zaufania do polityków uznała, że „ma się spełniać na protestach”. Gryga oburza się na stwierdzenie jednego z prawicowych dziennikarzy, jakoby typowa osoba biorąca udział w lipcowych protestach była „beneficjentem systemu”, który „nie rozumie potrzeb i aspiracji ubogiej większości Polaków”: „Jak nie rozumie? Bo co? Bo jest klasą średnią? Toż nikt nam tego nie dał. Przecież tej klasy średniej w Polsce nie było, musieliśmy sobie sami na wszystko zapracować, wywalczyć, wyszarpać to miejsce, ten nasz nie wiadomo jak wysoki standard życia. Jak mogę być beneficjentką [systemu], skoro państwo nic mi nie podarowało” – ironizuje pod Pałacem Prezydenckim uczestniczka manifestacji. Można powiedzieć, że jej protest w obronie sądów wynika zarówno z jej obawy, że sądy podległe pod polityczne dyktando będą mogły łatwo odebrać jej własny uczciwie zdobyty dorobek ekonomiczny, jak i z obawy, że będą mogły tak uczynić osobom uboższym. Sama manifestantka zresztą nie określa swojego poziomu życia jako szalenie wysokiego.

Własność prywatna zwykłych ludzi łączy się więc ściśle z protestami tysięcy „zwyczajnych” obywateli w obronie praworządności. Tymczasem, jak można się domyślać, Ignacemu Dudkiewiczowi – zgodnie zresztą z ogólnoeuropejskim klimatem publicystycznej pogardy wobec wolności gospodarczej – słowa „własność prywatna” kojarzą się z bardzo zamożnymi mieszkańcami luksusowych dzielnic oraz z przedsiębiorcami rodem z „Ziemi obiecanej” Reymonta i Wajdy, którzy każą robotnikom pracować ponad siły. Słowem – jest to skojarzenie z mitycznymi „neoliberałami”. Tak jakby ludziom o umiarkowanych zarobkach – do których należy również pisząca te słowa – nie zależało na ochronie swojej własności prywatnej, lecz na tym, żeby rząd obłożył ich jakimś fajnym dużym podatkiem. Tymczasem myślę, że pojęcie własności prywatnej – oraz problem potencjalnego zagrożenia dla tej własności – powinno kojarzyć się wcale nie z najbogatszymi, ale przede wszystkim z ludźmi o niskich i umiarkowanych zarobkach. Ich własność prywatna – dochód miesięczny, a być może także rzeczy materialne, np. meble, które ci ludzie będą zmuszeni w wyniku niekorzystnej sytuacji materialnej sprzedać – może pomniejszyć się wskutek niesprawiedliwych decyzji, które mogłyby zostać zniwelowane przez niezależne sądy czy przez niezależny Trybunał Konstytucyjny (na mój napisany w tym duchu komentarz Dudkiewicz odpisał mi 17 lipca, nie tracąc swojego humorystyczno-upraszczającego tonu: „Balcerowicz jako obrońca ubogich – przepraszam, ale tego jeszcze nie grali”). Na nagraniu z demonstracji 16 lipca, dokonanym przez TVP Info (jest to nagranie na żywo, więc nie doszło do potencjalnych manipulacji) widać, że podczas wygłaszania przez Balcerowicza słów „Socjalizm to było społeczeństwo obywatelskie istniejące głównie w kolejkach. (…) Bo własność prywatna była w zasadzie przestępstwem”, niektórzy ludzie ze zrezygnowaniem opuszczają manifestację, a chwilę potem z tłumu słychać okrzyki „kłamstwo!” . Takie reakcje pokazują mniej więcej coś takiego, że ludzie ci doszli do absurdalnego wniosku, iż możliwość łatwego zaspokojenia podstawowych potrzeb materialnych oraz brak lęku przed odebraniem własności prywatnej to zjawiska, które nie powinny być bronione, lecz traktowane pejoratywnie. Sugestywne zjawisko opuszczania opozycyjnych demonstracji – oraz buczenia i gwizdania – przez niektórych uczestników podczas wzmianek mówców o własności prywatnej potwierdzają również ci jej uczestnicy, którzy popierają liberalizm ekonomiczny. Być może to jest trochę wina zwolenników wolności gospodarczej, że „własność prywatna” kojarzona jest w szerszych kręgach tak karykaturalnie – wyłącznie z bogatymi właścicielami firm. Wszak w tekstach i wystąpieniach promujących poglądy wolnościowe, czyli między innymi moralne prawo do posiadania i ochrony własności prywatnej, bardzo dużo można usłyszeć – skądinąd słusznych – wypowiedzi o uwalnianiu przedsiębiorczości oraz o ułatwieniach dla przedsiębiorców. Zdecydowanie za mało – moim zdaniem – słyszy się natomiast o obniżeniu podatków i składek dla „szeregowych” pracowników, aby posiadając więcej pieniędzy, mogli oni bardziej dysponować ich wydawaniem oraz cieszyć się prawem do własności prywatnej.

Wreszcie, w krytykowanym przez Ignacego Dudkiewicza przemówieniu Leszka Balcerowicza nie ma ani cienia sugestii, że Balcerowicz, mówiąc podczas lipcowych protestów o własności i ryzyku socjalizmu, opowiada się – w sposób dzielący zgromadzonych – jedynie w imieniu części protestujących: mianowicie tych mitycznych bogaczy, którzy utracą swoje luksusy. Wręcz przeciwnie, słowa Balcerowicza wskazują na powszechną niedolę obywateli, którzy nie będą mogli kupić najpotrzebniejszych produktów: „Socjalizm to było społeczeństwo obywatelskie stające w kolejkach, bo była zniewolona gospodarka. (…) Własność państwa to władza polityków nad ludźmi. Patrzcie jakie komunikaty wydają Orlen albo Lotos. Oni mówią, że ceny nie wzrosną, bo oni wezmą to na siebie. Te państwowe spółki są częścią tuby propagandowej. Tak to działa, jeżeli się przejmuje gospodarkę. Poza tym gospodarki upolitycznionej, czyli państwowej, nie da się pogodzić z demokracją, bo każdego można wyrzucić, jeżeli jest nieposłuszny”. Kolejki i ryzyko utraty pracy za poglądy polityczne oczywiście nie byłyby bezpośrednim skutkiem wprowadzenia ustaw rządu PiS o sądownictwie, lecz ustawy te, dające w sądownictwie ogromną władzę rządzącym politykom – jak zresztą wspominała doradczyni prezydenta Andrzeja Dudy, opozycjonistka z czasów PRL Zofia Romaszewska – są „niedopuszczalne”, bo kierowałyby ustrój Polski ku powrotowi do czasów socjalizmu (słusznie dodała przy tym, że obecny stan polskiego sądownictwa również nie jest idealny: „Uzasadnienia wyroków sądu powinny być przede wszystkim zrozumiałe dla obywatela. To nie może wyglądać tak, że (…) właściwie nie da się wywnioskować, dlaczego zapadł taki, a nie inny wyrok. Poza tym sprawy sądowe nie mogą trwać miesiącami czy nawet latami. Obecnie można wyszukać tysiąc powodów, dla których rozprawy mogą toczyć się w nieskończoność”).

Te same przez się stojące w obronie „zwykłego człowieka” wypowiedzi ekonomisty o konieczności uniknięcia powrotu do gospodarki niedoborów, opartej na staniu w kolejkach, zostały przez gospodarczą lewicę – która ponoć wyróżnia się szczególną troską o osoby niezamożne – skwitowane następującymi słowami: „Widmo zmiany zostaje (…) rozbrojone przez ultra-neoliberalne tyrady Leszka Balcerowicza”. Fraza ta występuje w opublikowanym 24 lipca przez „Praktykę Teoretyczną”, „Codziennik Feministyczny” i „Nowego Obywatela” liście zatytułowanym „Żegnaj III RP. List do środowisk lewicowych”, którego sygnatariuszami są m.in. antropolożka i członkini Partii Razem Małgorzata Joanna Adamczyk, socjolog z Partii Razem Jan Sowa, filozof polityki Andrzej Szahaj – oraz wspomniany już Ignacy Dudkiewicz z „Kontaktu”.

Lipcowe protesty AD 2017 są często – zarówno przez uczestników, jak i komentatorów – porównywane do protestów „Solidarności” w latach 80. XX wieku. Tegoroczni demonstrujący często zresztą skandowali hasło „Solidarność”. Nawiązywał do tego hasła również sam Dudkiewicz, który 21 lipca pod Sejmem mówił: „Zwyciężymy bez przemocy, nie będziemy odpowiadać nienawiścią na nienawiść, obelgami na obelgi. Bo wiemy, że solidarność jest silniejsza!”. Absurdalne jest więc zjawisko, kiedy ci sami uczestnicy i komentatorzy, którzy porównują lipcowe protesty do „Solidarności”, twierdzą, że poruszanie na tych protestach tematu własności prywatnej jest niestosowne i stanowi „brednie”. Nie wiedzą chyba, że protesty w latach 80. odbywały się nie tylko w imię abstrakcyjnych wartości, ale także przeciw powszechnej biedzie i sklepowym kolejkom, jakie panowały w państwie ignorującym zasadę własności prywatnej.

(Ponadto, mimo głoszenia zasady wyrzekania się obelg, doskonale widać, że owi nawiązujący do idei solidarności krytycy gospodarczego liberalizmu uważają zwolenników własności prywatnej za tak złych, że wyjętych spod konieczności stosowania wobec nich zasady braku obelg – bo przecież nie da się nie zauważyć, że obelgą z pewnością jest uznanie przez Dudkiewicza wolnościowych poglądów za „brednie”…)

 

 

Wpisy na Blogu Obywatelskiego Rozwoju przedstawiają stanowisko autorów bloga i nie muszą być zbieżne ze stanowiskiem Forum Obywatelskiego Rozwoju.

Share

Artykuł Własność prywatna – temat zakazany pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/wlasnosc-prywatna-temat-zakazany/feed/ 0
Prawica i wolny rynek – nieoczywisty związek https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/prawica-i-wolny-rynek-nieoczywisty-zwiazek/ https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/prawica-i-wolny-rynek-nieoczywisty-zwiazek/#respond Wed, 03 May 2017 22:00:59 +0000 https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/?p=5013 O ile w przypadku zwolenników lewicy jasne jest ich niechętne podejście do wolnorynkowych rozwiązań – takich jak niskie i proste podatki czy pozostawienie inwestycji w rękach prywatnych – to w przypadku prawicy sprawa jest bardziej skomplikowana. Tę komplikację widać nie tylko w Polsce, ale także między innymi podczas obecnej kampanii wyborczej we Francji. Ogólna zasada jest taka: […]

Artykuł Prawica i wolny rynek – nieoczywisty związek pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
O ile w przypadku zwolenników lewicy jasne jest ich niechętne podejście do wolnorynkowych rozwiązań – takich jak niskie i proste podatki czy pozostawienie inwestycji w rękach prywatnych – to w przypadku prawicy sprawa jest bardziej skomplikowana. Tę komplikację widać nie tylko w Polsce, ale także między innymi podczas obecnej kampanii wyborczej we Francji. Ogólna zasada jest taka: jeżeli działania rządzących, idee polityczne bądź ruchy społeczne, które mają według konserwatystów bronić (różnie rozumianych) tradycji narodowej i zdrowego rozsądku przed „poprawnością polityczną”, są jednocześnie wolnorynkowe, wówczas wolny rynek spotyka się z aplauzem prawicowców. Ale jeżeli prawicowi autorzy krytykują upadek dyscyplinującej jednostkę kultury i indywidualistyczną „swawolę” jednostek dążących do osobistego dobrobytu, wówczas wolny rynek staje się elementem zasługującego na ciosy „zgniłego, liberalnego świata”.

Weźmy na przykład nazwę bardzo prawicowej w swoim wydźwięku firmy produkującej tak zwaną „patriotyczną odzież”: „Red is Bad”. Równie dobrze nazwa ta, nawiązująca do symbolicznego skojarzenia lewicy z „czerwonym sztandarem”, mogłaby sugerować krytykę socjalistycznej ingerencji w wolny rynek – na przykład pomysłów takich jak opracowywany właśnie przez Ministerstwo Kultury ustawowy nakaz ustalania jednolitej ceny wchodzących na rynek książek, aby zapobiec zbyt niskim cenom i w ten sposób „uratować księgarnie”. Tymczasem hasło „Red is Bad”, wypisywane także na budynkach przez młodych neofaszystów, odnosi się w zamyśle środowisk prawicowych i skrajnie prawicowych przede wszystkim do symbolicznej promocji siermiężnego, nacjonalistycznego podejścia do polskości. Hasło to wyraża niechęć jego głosicieli do zjawisk takich jak ponoć „lewicowa” różnorodność poglądów i „swawolna” możliwość wyboru przez jednostkę różnych dróg życiowych. Przy czym dodatkową komplikacją jest fakt, że w dniu, kiedy piszę ten tekst, omawiana firma odzieżowa, która powstała po to, aby zaspokajać nacjonalistyczne gusta, oferuje jednocześnie – o ironio – koszulkę z cytatem z Miltona Friedmana: „Społeczeństwo, które przedkłada równość nad wolność, nie ma ani jednego, ani drugiego. Społeczeństwo, które przedkłada wolność nad równość będzie się szczyciło i jednym, i drugim”. Nie wiadomo, co ten cytat robi na koszulce firmy celującej w działaczy i sympatyków skrajnej prawicy, którzy, jak czytamy w deklaracji ideowej Obozu Narodowo-Radykalnego z 30 kwietnia 2017 roku, sugerują zastąpienie indywidualnej wolności wyboru dyktatem jednolicie rozumianego „wspólnego interesu Narodu” czy „tradycji i ducha polskości”. Pisząc to, nie sprzeciwiam się „polskości” czy „interesowi Narodu” jako takim, lecz ryzyku tłamszącego wolność Polek i Polaków narzucania jedynie słusznych koncepcji „polskości” czy „interesu Narodu” przez władze państwowe, co sugerują takie fragmenty deklaracji ONR, jak uznanie „demokracji liberalnej” za „totalitaryzm (…) skrajnie szkodliwy dla wspólnoty narodowej” oraz zapowiedź, że „Państwo polskie, pełniąc funkcję służebną wobec Narodu polskiego, będzie jednocześnie pełnić funkcje wychowawcze”. Istnieje ryzyko, że w sferze obyczajowej państwowa koncepcja „polskości” będzie realizowana poprzez spełnianie najskrytszych „wychowawczych” marzeń sympatyków prawicy, czasami również tej nieskrajnej: treścią tych „tradycji i ducha polskości” będzie programowe ignorowanie problemu przemocy w rodzinie oraz cenzurowanie poglądów lewicowych czy też po prostu „niedostatecznie patriotycznych”, a może nawet wpisanie do konstytucji biblijnego nakazu posłuszeństwa żony mężowi jako zapisu realizującego „wizję Wielkiej Polski jako państwa przenikniętego duchem katolickim” (mimo że wielu katolickich interpretatorów uznaje cytaty typu „żony niechaj będą poddane swym mężom” jedynie za odniesienia do zwyczajów z czasów powstawania Biblii albo za część metafory nakazującej wzajemne oddanie się małżonków). Oprócz zagrożenia dla indywidualnej wolności w sferze obyczajowej, deklaracja ONR potwierdza także moje przypuszczenie, że wizja polskości, którą chcą realizować zwolennicy nacjonalizmu, wcale nie obejmuje realizacji hasła „Red is Bad” w sferze gospodarczej. Wręcz przeciwnie, manifest ONR mówi o tym, że „Strategiczne sektory gospodarki muszą pozostać pod kontrolą państwa. (…) Państwo będzie chronić i stymulować rozwój gospodarki narodowej”. Mimo że w swojej deklaracji ONR-owcy podkreślają również znaczenie własności prywatnej, to przytoczone zdania pozwalają im uzasadniać działanie przeciw własności prywatnej, na przykład podwyższanie podatków, aby finansować „strategiczną” rolę państwa w gospodarce. O groźbie ataku na własność prywatną pod rządami z faktycznym bądź „duchowym” poparciem ONR świadczy także nacjonalizm tej organizacji: w tym przypadku atak na prywatne mienie dokonywałby się poprzez niszczenie przedsiębiorstw prowadzonych przez obcokrajowców.

Tyle tytułem wstępu o złowieszczym, radykalnym odłamie prawicy – bardziej zasadne wydaje się być bowiem przypatrywanie się nie tyle ruchom skrajnym, co szerokim kręgom umiarkowanych tradycjonalistów, których erudycyjnym postulatom także zdarza się zresztą zawierać złowieszcze elementy. „Teologia Polityczna”, intelektualne zaplecze polskiej prawicy, dołączyła dwa lata temu ‎do zamówionej przeze mnie książki zakładkę, na której redakcja ta informowała, że jej misją jest między innymi promocja konserwatywnego liberalizmu i wolnego rynku. Mimo tej deklaracji na stronach „Teologii Politycznej” można przeczytać klasyczne już pomstowania na „neoliberalizm”: Krzysztof Tyszka-Drozdowski przeciwstawia poparcie dla wolnego rynku zainteresowaniu filozofią, sytuując liberalizm gospodarczy po stronie „muzyki rozrywkowej”: „Ideałem jest zawiesić demokrację i kazać ludowi przecierpieć – w końcu jest nierozgarnięty – aby potem dostąpić królestwa neoliberalnej szczęśliwości. (…) Powieści Kiplinga o elicie zarządzającej brytyjskim imperium to historie ludzi o wykształceniu klasycznym; uformował ich Tukidydes i Plutarch, a nie Milton Friedman i muzyka rozrywkowa. (…) Polityka to przestrzeń pewnych wartości, której wiedza ekonomistów nie może usunąć. A jeśli nawet – to tylko ze szkodą dla państwa i narodu. Dylemat jest taki: jakich chcemy polityków, jakiej chcemy polityki? Balcerowicz czy Kaczyński?” – nawołuje Tyszka-Drozdowski w artykule „Balcerowicz i Saint-Simon”. Gdyby tylko autor uruchomił wyobraźnię, odkryłby, że głosząc takie poglądy, jest w błędzie. To właśnie między innymi przekonywanie władz, żeby porzuciły bezsensowne antywolnościowe pomysły – jak wspomniana minimalna cena książki – może być dla wielu osób impulsem do rozważań filozoficznych, a także do rozpoczęcia szlachetnej działalności obywatelskiej, tak przecież wychwalanej przez wielu filozofów już od starożytności. Pozostając przy przykładzie czytelniczym, można także dojść do przekonania, że potencjalne wywalczenie przez zwolenników gospodarczego liberalizmu, aby jednak nie wprowadzano minimalnej ceny książki, sprawi, że nadal osoby o niższych zarobkach będą mogły pozwolić sobie na zakup literatury po okazyjnych cenach (spodobał mi się ironiczny komentarz, jaki 14 marca opublikowała recenzentka książek prowadząca youtube’owy kanał BookPlease, pisząca pod pseudonimem Yui Tamashi: „Jestem ciekawa, jak zmniejszy się czytelnictwo, gdy ujednolicą ceny książek. (…) Zamiast cenę powinni ujednolicić wielkość książek, żeby ładniej wyglądały na półce. A tak na serio, to niech oni [politycy] wezmą się za coś ważniejszego, jak reforma zdrowia czy szkolnictwa”). Na tym przykładzie widać, że wolny rynek, wbrew sloganowym poglądom Tyszki-Drozdowskiego, stanowi przeciwieństwo procesu stawania się obywateli „nierozgarniętym ludem”. Innym przykładem niechęci intelektualnego środowiska prawicowego do wolnego rynku jest artykuł Tomasza Herbicha, w którym autor postuluje „rehabilitację sprawiedliwości społecznej” i chwali rząd PiS za rewolucję w postaci skończenia z indywidualistycznym i dążącym do szczęścia jednostki sposobem myślenia, reprezentowanym ponoć – co dla mnie jest kompletnie kuriozalne – przez Platformę Obywatelską; „W wyniku podwójnych wyborów w 2015 roku rządy w Polsce objęła formacja, która świadomie połączyła w swoich deklaracjach postulaty zmian ustrojowo-politycznych, podstawowe dla niej od chwili jej powstania, z pakietem głębokich reform społecznych, uzyskując dla tego programu szerokie poparcie” – pisze z ulgą Herbich.

Jednocześnie jednak filozofka Agnieszka Kołakowska na stronach „Teologii Politycznej” traktuje poparcie dla wolnego rynku jako oczywisty element konserwatywnego uniwersum światopoglądowego. „Papież Franciszek w swojej encyklice «Laudato Si’» obwinia za nie [za globalne ocieplenie] kapitalizm i wolny rynek. (…) Odrzuca on kategorycznie, z powodów ideologicznych, równie oczywistą dla zdrowego rozsądku i historycznego zmysłu myśl o korzyściach, jakie mogą płynąć z wolnego rynku” – argumentuje (w tym przypadku słusznie) Kołakowska. Również Mariusz Staniszewski, redaktor naczelny konserwatywnego kwartalnika „Rzeczy Wspólne”, w numerze „Kiedy będziemy potęgą” (23(2)/2016) krytykuje polskie wysokie podatki (wraz z ich zwolennikami) jako utrudniające jednostkom osiągnięcie dobrobytu ekonomicznego: „Prosty, przejrzysty, zachęcający do pracy i inwestowania [system podatkowy] nie tylko zapewnia państwu wysokie i stabilne dochody, lecz przede wszystkim daje obywatelom wolność. (…) Progresywny system podatkowy wynika bowiem głównie z zazdrości, a nie funkcjonalności” – pisze Staniszewski. W obliczu dokonywanej przez Platformę Obywatelską nacjonalizacji oszczędności emerytalnych Polek i Polaków oraz poluzowywania reguł unikania nadmiernego zadłużenia publicznego Gowin, jeszcze jako członek Platformy, powiedział w 2013 roku: „Spór Leszek Balcerowicz – Jacek Rostowski nie jest sporem personalnym, lecz ideowym: wolny rynek kontra socjalizm. W tej sprawie niestety Rostowski to socjalizm”. We wrześniu 2016 roku – czyli już jako minister w niechętnym wobec wolności gospodarczej rządzie PiS Gowin powiedział: „Nie byłyby potrzebne te wszystkie dopłaty i fundusze, gdyby w Europie był rzeczywiście wolny rynek”. Z kolei Patryk Jaki, wiceminister sprawiedliwości w obecnym prawicowym rządzie, był 23 października 2014 roku jednym z ośmiu posłów sprzeciwiających się projektowi rozszerzenia oskładkowania umów zleceń, który, poparty przez 419 posłów, stanowił triumf ponadpartyjnego etatystycznego ataku wymierzonego w nisko zarabiających pracowników chcących płacić niższe podatki; ataku dokonanego w imię „sprawiedliwości społecznej” (a tak naprawdę: w imię zwiększenia dochodów Zakładu Ubezpieczeń Społecznych). Zresztą jeszcze w 2011 roku politycy Prawa i Sprawiedliwości twierdzili, że obciążenie standardowych umów o pracę podatkami i składkami jest za wysokie, a wzorcem powinny stać się umowy cywilnoprawne: „Szczególnie jaskrawym przykładem [nierówności podatników] jest dyskryminacyjne traktowanie przez prawo podatkowe umów o pracę w porównaniu z tzw. samozatrudnieniem i umowami cywilnoprawnymi” – można było wtedy przeczytać w programie partii Jarosława Kaczyńskiego. Taki pogląd jest dzisiaj nie do pomyślenia – spójrzmy chociażby na wzrost podatków zapowiedziany w uzasadnieniu do – przyjętego już przez Sejm w listopadzie 2016 roku – prezydenckiego projektu ustawy obniżającej wiek emerytalny.

Co sprawia, że podejście polskich środowisk prawicowych do wolnego rynku i wolności indywidualnych miota się od uwielbienia do nienawiści? Kluczem do odpowiedzi na to pytanie są uwarunkowania historii najnowszej, w jakich ukształtowała się obecna polska narracja prawicowa. Narracja ta wyrosła z opozycji wobec Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, czego dalekim odblaskiem jest właśnie hasło „Red is Bad” jako nazwa „patriotycznej” firmy odzieżowej. W okresie PRL osoby o poglądach konserwatywnych – zarówno nieprowadzące publicznej działalności społecznej i politycznej, jak i członkowie ruchów opozycyjnych takich jak różnorodna światopoglądowo „Solidarność” czy Niezależne Zrzeszenie Studentów – naturalnie uznawały za zasadny sprzeciw wobec wszystkiego, co reprezentował ówczesny ustrój realnego socjalizmu: a zatem w skład obowiązkowych prawicowych poglądów weszła zarówno walka z programową niechęcią komunistycznego państwa wobec polskiej tradycji opartej na Kościele katolickim, jak i walka z powodującym w Polsce ubóstwo socrealistycznym centralnym planowaniem, które charakteryzowało się przede wszystkim zakazem prywatnej inicjatywy gospodarczej oraz ogromnym ograniczeniem wolności wymiany handlowej z zagranicą.

Stąd współczesna polska narracja konserwatywna zawiera dwa elementy: zarówno sprzeciw wobec zagrożeń mogących zniszczyć polską kulturę, jak i sprzeciw wobec odbierającego ludziom wolność i dobrobyt etatyzmu gospodarczego. Oba zjawiska kojarzą się konserwatystom – w tym także pokoleniu młodszemu, niepamiętającemu PRL – z widmem powrotu, chociażby częściowego, do zgubnego dla kultury i gospodarki zniewolenia społeczeństwa socjalistycznymi rządami. Jednak te dwa elementy konserwatywnej narracji – kulturowy i rynkowy – nie są wobec siebie równorzędne. Wydaje mi się, że konserwatyści popierają ograniczone państwo przede wszystkim dlatego, że państwo takie – właśnie z racji swojego ograniczenia – nie dąży do przejęcia kontroli nad rodziną i do wpajania jej „ideologii gender”, a rodzice mogą wychowywać dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Właśnie ta zaleta ograniczonego państwa sprawia, że konserwatyści przyjmują tę koncepcję z całym „dobrodziejstwem inwentarza”. Mając świadomość, jak zbawienne dla autonomii rodziny jest ograniczone państwo, przy okazji wychwalają to ograniczone państwo również w kontekście braku nadmiernej ingerencji rządzących w gospodarkę.

To właśnie walka z zagrożeniami dla polskiej kultury i obyczajów stała się – być może całkiem niedawno, czyli w okolicach zwycięstwa PiS w 2015 roku – nadrzędnym elementem polskiej narracji prawicowej. Innymi słowy, jeżeli jakieś działanie rządzących ma umocnić bądź przywrócić „polskość” (czasami bardzo specyficznie rozumianą), to na dalszy plan schodzi to, czy owi rządzący opowiadają się za wolnością ekonomiczną, czy też ją zwalczają. Takie nierówne podejście widać choćby w ogromnym zapale konserwatystów do krytykowania konwencji Rady Europy o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet: w lutym prezydent Andrzej Duda powiedział o tej konwencji „przede wszystkim nie stosować”. Przeciwne polskiej tradycji ma być w tym międzynarodowym dokumencie to, że – co pojawia się jak mantra w wypowiedziach wielu przedstawicieli prawicy – konwencja zobowiązuje Polskę do podjęcia działań na rzecz „wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji oraz innych praktyk opartych na idei niższości kobiet lub na stereotypowym modelu roli kobiet i mężczyzn”. Jednocześnie nie widać wśród konserwatystów oburzenia na interwencjonistyczny plan Morawieckiego – ustalający z góry, w czym dany region Polski ma się specjalizować gospodarczo – czy też na zawarte w przeglądzie emerytalnym z października 2016 roku pomysły oskładkowania umów o dzieło; prawicowcy raczej nie złoszczą się na decyzję rządu Szydło o rezygnacji z obietnicy wycofania wprowadzonej przez PO podwyżki VAT z 22 proc. do 23 proc. Gdyby wolny rynek rzeczywiście był obejmowany przez konserwatystów tak samo wielką troską jak „tradycja narodowa”, środowiska takie jak „Teologia Polityczna”, Ośrodek Myśli Politycznej, Fundacja Republikańska, tygodniki „wSieci” i „do Rzeczy” oraz portal „wPolityce” już dawno pomstowałyby na przywodzącą na myśl socjalistyczny etatyzm politykę PiS. Tymczasem najważniejsza jest „obrona polskości” dokonywana poprzez walkę z ideami takimi jak godzące w „autonomię rodziny” samostanowienie kobiet, czy też poprzez kultywowanie absurdalnie częstej obecności wątku katastrofy smoleńskiej, żołnierzy wyklętych i Jana Pawła II w polskiej polityce kulturalnej.

Tę istniejącą w polskiej narracji konserwatywnej nadrzędność „obrony polskiej tradycji” wobec (również bywającej dla prawicy ważną) „obrony wolnego rynku” dobrze widać na przykładzie dwóch różnych wypowiedzi konserwatywnego filozofa polityki Zbigniewa Stawrowskiego. W opublikowanym w 2014 roku eseju „Solidarność, miłosierdzie, sprawiedliwość” Stawrowski argumentuje, że „To nie państwo, lecz ludzie – konkretne wolne i odpowiedzialne jednostki – mogą i powinni być solidarni. Byłoby już całkiem nieźle, gdyby państwo starało się w tym jak najmniej przeszkadzać. Jeśli sprawujący rządy pod hasłem solidarności podejmują działania nadające trosce o potrzebujących trwały instytucjonalny kształt, to ryzykują, że uczynią z solidarności jej karykaturę, czyli tzw. «państwo socjalne». (…) Najgorsze jest to, że państwo, które usiłuje być w podobny sposób „solidarne”, zaniedbuje swoją podstawową funkcję – przestaje być sprawiedliwe. (…) Nierównomiernie nakłada [ono] na obywateli brzemiona, by zdobyć środki na swą politykę socjalną”. Tekst Stawrowskiego nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia z autorem wyrażającym na wskroś wolnościowy pogląd, że najbardziej sprawiedliwe będzie to, aby to do mnie, a nie do państwa, należała decyzja, co uczynię ze swoimi pieniędzmi – co w gruncie rzeczy jest postulatem możliwie jak najniższych podatków. Jednak głoszenie takich przekonań nie przeszkadza temu samemu filozofowi rok później mówić w wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej”, a znamiennie zatytułowanym „Mord założycielski RP”, że zwolennicy PiS to zwolennicy wspólnoty etycznej opartej na prawdzie, a przeciwnicy PiS są wrogami tych wartości. „Czuję się spadkobiercą (…) etycznej wspólnoty podstawowych wartości. I patrząc z takiej perspektywy i z wnętrza tej wspólnoty, potrafię zidentyfikować naszych wrogów” – mówi najpierw ogólnie filozof, a następnie uszczegóławia swoje rozważania: [Konflikt między PiS a PO] to bardzo poważny, wręcz fundamentalny, spór o znaczenie dla Polski prawdy i sprawiedliwości. (…) Wielu ludzi bardzo mocno związało się z projektem III RP. Jedni ideowo, wierząc w medialny przekaz o 25 latach wolności, rozwoju i demokracji, inni uwikłali się w stworzoną przez ten system strukturę interesów. (…) W każdym razie i jedni, i drudzy bardzo mocno bronią dziś status quo ante, a zmiany, jakie zapowiada PiS, postrzegają jako zagrożenie dla świata, z którym się identyfikują. (…) Natomiast z wnętrza bliskiej mi wspólnoty nawet najbardziej ostre podziały, nawet świadomość, że stoimy wobec wrogów, którzy starają się nas zniszczyć, nie usprawiedliwia oddawania wet za wet. Naszym nieprzyjaciołom nie mamy przecież odpowiadać nienawiścią, lecz ich miłować” – kończy Stawrowski. Widać zatem, że w obliczu faktu, iż jakaś opcja rządząca przywraca polską „wspólnotę etyczną”, niknie w narracji konserwatywnej potrzeba analizowania podejścia tego rządu do swobody ekonomicznej.

W sytuacji przewagi wątku obrony „polskości”, ów drugi element konserwatywnych dążeń – czyli kwestia rynkowa – staje się podporządkowana wątkowi kulturowemu. Ogólna zasada jest następująca. Jeżeli działania rządzących, idee polityczne bądź ruchy społeczne, które mają według konserwatystów bronić (różnie rozumianych) tradycji narodowej i zdrowego rozsądku przed „poprawnością polityczną”, są jednocześnie wolnorynkowe, to wówczas wolny rynek spotyka się z aplauzem prawicowców. Widać to choćby w zdaniu autorstwa Agnieszki Kołakowskiej: „W europejskiej wojnie kultur ideologia antyrynkowa i ideologia multikulturalna, ideologia «tolerancji» i «różnorodności», nakazująca pobłażliwość wobec roszczeń muzułmanów, stoją po tej samej stronie przepaści”. Napisałam, że chodzi o „różnie rozumianą” obronę polskości i zdrowego rozsądku, bowiem myślę, że słuszne są protesty przeciwko podporządkowywaniu polityki gospodarczej walce z globalnym ociepleniem (od listopada 2016 roku dążenie w imię ochrony klimatu do „niemal zerowego zużycia energii” w UE jest oficjalnym celem Komisji Europejskiej) czy przeciw unikaniu nazwy „Święta Bożego Narodzenia” (jak to miało miejsce w 2014 roku w projekcie rządowego podręcznika dla szkoły podstawowej), natomiast ekstremalny sprzeciw prawicy wobec konwencji zakazującej uzasadniania tradycją wszelkiej przemocy wobec kobiet (nie tylko fizycznej, lecz także wywierania presji psychicznej i gróźb) brzmi bardzo dwuznacznie i aż kusi, aby dokonać psychologicznej analizy tych konserwatystów, którzy w konwencji upatrują zniszczenia polskości. Ponadto warto też wspomnieć o tym, że pozytywne odwołania konserwatystów do wolnego rynku występują zwłaszcza wtedy, gdy nawiązują one do narracyjnych przedstawień powiązujących wolny rynek z wartościami konserwatywnymi – na przykład kiedy publicyści i politycy konserwatywni cytują wypowiedź Margaret Thatcher, że „Odpowiedzialność bez wolności nie istnieje i odwrotnie tam, gdzie mówimy o wolności, należy też mówić o odpowiedzialności”.

Ale jeżeli prawicowi autorzy krytykują upadek dyscyplinującej jednostkę kultury i indywidualistyczną „swawolę” jednostek dążących do osobistego dobrobytu, wówczas wolny rynek – jako narzędzie dążenia do tego dobrobytu – staje się elementem zasługującego na ciosy „zgniłego, liberalnego świata”. „Role ekspertów obsadzają liberalni ekonomiści, (…) [których] dopiero pobyt za granicą napoił zachwytem wobec kapitalizmu – a jak wiadomo, nic gorszego od neofity” – pisze Tyszka-Drozdowski, co sugeruje, że widziane w okresie PRL przez Polki i Polaków na Zachodzie pełne półki w sklepach, który stanowiły jedną z silnych przyczyn walki o wyzwolenie się spod socrealizmu, są tak naprawdę czymś złym, bo prowadzą do „neoliberalnej szczęśliwości”… Jeszcze lepszym przykładem prawicowego bicia w wolny rynek jest wypowiedź filozofa ks. Jacka Grzybowskiego, który pisze, że „Dominujący w liberalizmie indywidualizm wypiera ważne wartości i zabija wspólnotę. Przyczyną tego zjawiska jest (…) przyjęty i promowany projekt gospodarki wolnorynkowej. Okazuje się bowiem, że w takim modelu wspólnoty ważne obywatelskie wartości – solidarność i współdziałanie – nie mają ani wsparcia, ani zaplecza, by mogły zadomowić się w relacjach międzyludzkich. Z punktu widzenia ekonomii są one bowiem po prostu «nieefektywne». W konsekwencji zapanowało złudzenie, że każdy człowiek może żyć osobno, pracować, zarabiać możliwie jak najwięcej, używać swobodnie życia”… Również wtedy, kiedy rozwiązania przeczące wolnemu rynkowi mają stać się czynnikiem rzekomo odradzającym „polskość”, konserwatyści stają się dla etatyzmu pobłażliwi: „Zagrożeniem dla Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju jest możliwość blokowania koncentracji środków na wybranych branżach i produktach przez wewnętrzne gry interesów” – ostrzega w „Rzeczach wspólnych” (nr 24(1)/2017) Maciej Chorowski, nie zauważając, że to właśnie raczej plan ministra Mateusza Morawieckiego, aby „koncentrować środki na wybranych branżach i produktach” – a nie jego blokowanie – może prowadzić do wojenek, korupcji i przekazywania publicznych pieniędzy firmom powiązanym z politykami partii rządzącej. A w konsekwencji skutkować nieoptymalnymi decyzjami inwestycyjnymi, których pozytywny wpływ na poprawę poziomu życia Polek i Polaków w najlepszym razie wcale nie będzie zbyt duży. Co ciekawe, taka pochwała centralnego planowania znalazła się w numerze „Rzeczy wspólnych”, którego tematem przewodnim był „Koniec lewicowej dyktatury”…

Sytuacja, w której obrona wolnego rynku staje się – mimo wcześniejszych tradycji – nieoczywista dla przedstawicieli prawicy, zdaje się zresztą być międzynarodowa. Wszak w 2016 roku amerykańska Partia Republikańska, wcześniej broniąca wolności ekonomicznej, wystawiła do wyborów prezydenckich Donalda Trumpa, który – mimo że jednocześnie postulował obniżki podatków, a nawet całkowite ich zniesienie w przypadku osób zarabiających do 25 tys. dolarów rocznie – to proponował także rozwiązania jawnie sprzeczne z ideą wolnego rynku, jak chociażby wycofanie się Stanów Zjednoczonych z międzynarodowych umów handlowych. W kwietniu zaś administracja zwycięskiego Trumpa zapowiedziała, że nie usunie, lecz jedynie opóźni zaplanowane przez demokratę Baracka Obamę wprowadzenie federalnych szczegółowych wymogów zobowiązujących producentów żywności do podawania informacji o zawartości energetycznej produktów. Również Marine Le Pen, tegoroczna kandydatka na prezydenta Francji z prawicowego Frontu Narodowego, jako receptę na ekonomiczny dobrobyt Francji proponuje niemal wyłącznie rozwiązania antywolnorynkowe – wśród nich choćby, jak można przeczytać w jej programie, „plan reindustrializacji oparty na współpracy przemysłu z państwem pełniącym rolę stratega” czy też „zwiększenie o 30 procent wydatków z budżetu państwa na badania i rozwój, tak aby wynosiły one 1 procent PKB”. Jedyna zapowiedź obniżki podatków – dobrze, że w ogóle jest – dotyczy w programie Le Pen nie wynagrodzeń, lecz darowizn rodzinnych oraz miesięcznych opłat za mieszkanie. Etatyzm programu Marine Le Pen, która 7 maja zmierzy się z ponadpartyjnym Emmanuelem Macronem w drugiej turze wyborów prezydenckich, zadziwia nawet samych Francuzów. W końcu Jean-Marie Le Pen, ojciec obecnej przywódczyni Frontu, w czasach swojego szefowania temu ugrupowaniu w latach 1972-2011 opowiadał się po stronie bezkompromisowej wersji ekonomicznego liberalizmu, przez co pod względem poglądów na gospodarkę bywał nawet porównywany z amerykańskim prezydentem Ronaldem Reaganem.

Bibliografia
Teksty filozoficzne:
Ks. Jacek Grzybowski, „Sekularyzacja jako wyzwolenie”, „Teologia Polityczna Co Tydzień” nr 16, 18.07.2016 r., https://www.teologiapolityczna.pl/ks-prof-jacek-grzybowski-sekularyzacja-jako-wyzwolenie-tpct-16-/
Agnieszka Kołakowska, „Pingwiny, szczury i znudzone psy, czyli globalne ofiary”, „Teologia Polityczna”, 18.08.2016 r., https://www.teologiapolityczna.pl/agnieszka-kolakowska-pingwiny-szczury-i-znudzone-psy-czyli-globalne-ofiary/Wydrukuj
Agnieszka Kołakowska, „Zmierzch Europy a rynek”, „Teologia Polityczna”, 15.06.2015 r., https://www.teologiapolityczna.pl/agnieszka-kolakowska-zmierzch-europy-a-rynek-2/Wydrukuj
Zbigniew Stawrowski w rozmowie z Michałem Płocińskim, „Mord założycielski III RP”, „Rzeczpospolita Plus Minus”, 31.12.2015 r.-3.01.2016 r.
Zbigniew Stawrowski, „Solidarność, miłosierdzie, sprawiedliwość”, 2014, Centrum Myśli Jana Pawła II, https://skarbsolidarnosci.pl/wp-content/uploads/2014/02/Stawowski_Solidarnosc_milosierdzie_sprawiedliwosc.pdf
Krzysztof Tyszka-Drozdowski, „Balcerowicz i Saint-Simon”, „Teologia Polityczna Co Tydzień” nr 1, 4.04.2016 r., https://www.teologiapolityczna.pl/krzysztof-tyszka-drozdowski-balcerowicz-i-saint-simon-tpct-1-
Informacje prasowe i programy polityczne:
Agata Ambroziak, „Duda o konwencji antyprzemocowej: «przede wszystkim nie stosować». Polskie prawo jest «bardzo dobre»”, OKO.Press, 3.02.2017 r., https://oko.press/duda-trzeba-stosowac-konwen-antyprzemocowej-polskie-prawo-dobre/
Sarah Bosquet, „Marine Le Pen enterre le libéralisme à papa”, „Libération”, 19.02.2013 r., https://www.liberation.fr/france/2013/02/19/marine-le-pen-enterre-le-liberalisme-a-papa_883001
Maciej Chorowski, „Kraj wielkich planów”, „Rzeczy Wspólne”, temat numeru: „Koniec lewicowej dyktatury”, nr 24(1)/2017.
Caitlin Dewey, „Industry is counting on Trump to back off rules that tell you what’s in your food”, „The Washington Post”, 27.04.2017 r., https://www.washingtonpost.com/news/wonk/wp/2017/04/27/industry-is-counting-on-trump-to-back-off-rules-that-tell-you-whats-in-your-food/
Marcin Dzierżanowski, „Gowin dla Wprost: Rostowski to socjalizm”, „Wprost”, 28.07.2013 r., https://www.wprost.pl/gospodarka/410540/Gowin-dla-Wprost-Rostowski-to-socjalizm.html
Julien Marion, „Comment le FN est passé de l’ultra-libéralisme à «l’État protecteur»”, BFM Business, 1.12.2015 r., https://bfmbusiness.bfmtv.com/france/comment-le-fn-est-passe-de-l-ultra-liberalisme-a-l-etat-protecteur-933363.html
„Gowin: Środki unijne nie byłyby potrzebne, gdyby w Unii był wolny rynek”, wSensie.pl, 14.09.2016 r., https://wsensie.pl/polska/17314-gowin-srodki-unijne-nie-bylyby-potrzebne-gdyby-w-unii-byl-wolny-rynek
Marine Le Pen, 144 engagements présidentiels, 2017, https://www.marine2017.fr/programme/
Obóz Narodowo-Radykalny, „Polska Jutra. Deklaracja Ideowa Obozu Narodowo-Radykalnego”, 30.04.2017 r., https://kierunki.info.pl/2017/04/onr-deklaracja-ideowa-obozu-narodowo-radykalnego/
Sejm Rzeczpospolitej Polskiej, wyniki głosowania z 23 października 2014 r., https://www.sejm.gov.pl/sejm7.nsf/agent.xsp?symbol=glosowania&NrKadencji=7&NrPosiedzenia=78&NrGlosowania=5
Mariusz Staniszewski, „Rzecz wstępna: Powrót państwa narodowego”, „Rzeczy Wspólne”, temat numeru: „Kiedy będziemy potęgą”, nr 23(2)/2016.
Yui Tamashi/BookPlease, https://facebook.com/bookpleaseofficial, wpis z 14.03.2017 r.
Donald Trump, „The Goals of Donald J. Trump’s Tax Plan”, 2016, https://assets.donaldjtrump.com/trump-tax-reform.pdf

Źródło zdjęcia: oficjalna strona Marine Le Pen, https://www.marine2017.fr/wp-content/uploads/2017/03/2-1.jpg

Share

Artykuł Prawica i wolny rynek – nieoczywisty związek pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/prawica-i-wolny-rynek-nieoczywisty-zwiazek/feed/ 0
Czy demokracja bezpośrednia to wróg wolnego rynku? https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/czy-demokracja-bezposrednia-to-wrog-wolnego-rynku/ https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/czy-demokracja-bezposrednia-to-wrog-wolnego-rynku/#respond Mon, 03 Apr 2017 06:01:42 +0000 https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/?p=4914 Wielu autorów, którzy posądzają wolny rynek o wszelkie zło tego świata, jest przekonanych, że bezpośrednie zaangażowanie obywateli w życie polityczne – tak zwana demokracja partycypacyjna, deliberatywna czy uczestnicząca – doprowadzi właśnie do wprowadzenia w życie rozwiązań, które ten „zły neoliberalizm” zniszczą i na jego miejsce wcielą w życie, przykładowo, podwyżkę podatków. Myślę, że jest to […]

Artykuł Czy demokracja bezpośrednia to wróg wolnego rynku? pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>

źródło: Wikimedia

Wielu autorów, którzy posądzają wolny rynek o wszelkie zło tego świata, jest przekonanych, że bezpośrednie zaangażowanie obywateli w życie polityczne – tak zwana demokracja partycypacyjna, deliberatywna czy uczestnicząca – doprowadzi właśnie do wprowadzenia w życie rozwiązań, które ten „zły neoliberalizm” zniszczą i na jego miejsce wcielą w życie, przykładowo, podwyżkę podatków. Myślę, że jest to instrumentalne traktowanie demokracji bezpośredniej – „popierajmy szeroką partycypację, aby został wybrany jedynie słuszny pogląd”. Ciekawe, czy jeżeli w toku obywatelskiego uczestnictwa okazałoby się, że ludzie – jak na przykład w Szwajcarii – wybierają jednak rozwiązania wspierające własność prywatną, to czy ci sami autorzy zaczęliby promować powrót do demokracji przedstawicielskiej bądź nawet do autorytaryzmu?

Na polskim gruncie taki pogląd jest zawarty między innymi w książce Jana Sowy pt. „Inna Rzeczpospolita jest możliwa” (2015). Sowa w rozdziale „Demokracja – instytucje dobra wspólnego versus instytucje przedstawicielskie” słusznie zauważa, że jest w tym coś dziwnego i antyobywatelskiego, że posłowie i senatorowie – jak mówi polska konstytucja, której 20-lecie właśnie obchodzimy – „nie są związani instrukcjami wyborców”. Jak pisze autor książki, „w rzeczywistości [posłowie] po prostu sprawują władzę w ramach wyznaczonych przez prawo. W wyborach nie wyrażamy zatem wcale naszej woli, ale jedynie przyzwolenie na rządy tych lub owych” (s. 248). Przez wyrażanie woli Sowa rozumie dopiero bezpośrednie obywatelskie działanie, zabieranie głosu i wymyślanie przez ludzi rozwiązań różnych problemów podczas zgromadzeń ludowych: „głos jest wcieleniem obecności. A ona nie może zostać zastąpiona, wyklucza więc wszelkie formy reprezentacji” (s. 258). Jan Sowa krytycznie cytuje również jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych – Jamesa Madisona, który jako właściwy system polityczny postulował (w odróżnieniu od demokracji) republikę, przez którą rozumiał „oddanie władzy w ręce małej grupy obywateli wybranych przez resztę” oraz „całkowite wyłączenie ludu, w jego kolektywnej formie, z jakiegokolwiek udziału w rządzie” (s. 265). Jak komentuje Sowa, w świetle słów Madisona okazuje się, że „celem reprezentacji politycznej nie jest wcale afirmacja władzy ludu” (s. 266), tylko odsunięcie obywateli od uczestnictwa w demokracji.

Argumentów stosowanych przez Sowę mogliby używać również zwolennicy wolnego rynku, którzy uważają, że demokracja bezpośrednia byłaby remedium na wprowadzanie absurdów niesprawiedliwie ograniczających jednostkom prawo do własności prywatnej, czyli poszerzających możliwość odbierania ludziom przez państwo zarobionych przez nich pieniędzy. Przykładami z Polski są moim zdaniem podwyżka VAT z 22 proc. do 23 proc. (wprowadzona w 2011 roku przez rząd PO-PSL, a utrzymana od 2015 roku przez rząd PiS) oraz rozszerzenie zakresu oskładkowania umów zleceń decyzją Sejmu z października 2014 roku, również głosami zarówno PO, jak i PiS. Obie te złe, nieszanujące własności prywatnej decyzje to owoce demokracji przedstawicielskiej, parlamentarnej. Mimo tego Jan Sowa sprawia wrażenie przekonanego, że wprowadzenie demokracji bezpośredniej automatycznie będzie się łączyć z wyborem przez uczestniczących obywateli rozwiązań socjalistycznych, na przekór rzekomo prowolnorynkowym tendencjom demokracji parlamentarnej. Jak pisze Sowa, „parlamentaryzm jest logiką polityczną (…) późnego kapitalizmu”; „demokracja parlamentarna służy utrzymaniu przy życiu chwiejącej się władzy kapitału” (s. 267). Sowa nie dostrzega, że skostniały system demokracji przedstawicielskiej, pozostawiający mało miejsca dla bezpośredniej obywatelskiej partycypacji i kontroli, może służyć celom wręcz przeciwnym: umożliwia bowiem łatwe zagarnianie przez polityków pieniędzy obywateli, aby realizować obietnice wyborcze skierowane do poszczególnych grup (przykładem są podwyżki podatków dla ogółu pracujących, aby wypłacić zasiłek tylko części z nich). Wydaje się, że przedstawiciele ludu niestety znacznie chętniej wykorzystują swą władzę do realizacji etatystycznych zakusów i pozbawiania umiarkowanie zarabiających obywateli ich pieniędzy niż – jak twierdzą entuzjaści demokracji bezpośredniej w służbie walki z wolnością ekonomiczną – do podążania za „pokusą” „neoliberalnego” obniżania podatków czy wprowadzania ułatwień w działalności gospodarczej i zatrudnianiu.

Podobnego utożsamienia demokracji bezpośredniej z wyborem rozwiązań godzących we własność prywatną dokonuje światowej sławy badacz grupy zwanej „prekariatem”, Guy Standing z Wielkiej Brytanii. W książce „Prekariat. Nowa niebezpieczna klasa” (2011, polskie wydanie 2014, tłum. Paweł Kaczmarski i inni) również zauważa, jakoby posiadające kapitał „elity” kierowały polityką, kierując ją na tory „neoliberalizmu” i uniemożliwiając uczestnictwo „zwyczajnym” obywatelom (s. 348, s. 350). Tak samo jak dla Sowy, dla Standinga doskonałą egzemplifikacją demokracji deliberatywnej jest ruch Occupy Wall Street. Co jeszcze bardziej znamienne, jako przykład na powodzenie demokracji deliberatywnej Standing przytacza następującą sytuację: „Jeden z eksperymentów, przeprowadzony w dotkniętym recesją stanie Michigan, doprowadził do wzrostu poparcia dla wyższych podatków (w wypadku stawki podatku dochodowego z 27 do 45 proc.). W eksperymentach tego typu największe zmiany opinii zachodzą wśród tych, którzy zdobywają najwięcej wiedzy. Nie znaczy to, ze zmiany takie są zawsze pożądane” (s. 350-351). We fragmencie tym autor sugeruje, że generalnie powinno być tak, iż za sprawą demokracji deliberatywnej obywatel zyskuje większą wiedzę, która oświeca go w taki sposób, że obywatel ten wybiera podwyżkę podatków (bo gdy wybierze jednak, że chce, aby państwo nie zabierało mu aż tyle wynagrodzenia, będzie pod wpływem „komunałów” i „sloganów” tworzonych przez „siłę kapitału elit” – por. s. 350). Czasem jednak do głowy uczestniczącego obywatela może wkraść się „niewłaściwa wiedza”, która zasugeruje zmiany – jak pisze sam Standing – „niepożądane”, czyli właśnie te „neoliberalne”. Stwierdzenie, że według autora zmiany „niepożądane” to właśnie zmiany wolnorynkowe, jest tym bardziej uzasadnione, że z pracy „Prekariat” wynika także, iż poglądy wspierające wolność ekonomiczną i własność prywatną są przez Guya Standinga utożsamiane z… populizmem. Wystarczy przyjrzeć się takim fragmentom: „Warto rozważyć tymczasowy wariant dochodu podstawowego, który mógłby pomóc odciągnąć prekariat od populizmu. Polegałby on na wymaganiu od wszystkich posiadających do niego prawo, by w trakcie rejestrowania się jako jego beneficjent, składali moralne zobowiązanie do głosowania w wyborach krajowych i lokalnych” (s. 351) oraz „Być może to obowiązek głosowania sprawia, że neoliberalizm cieszy się w Brazylii tak małym poparciem” (s. 353)…

Czyżby autorzy – używający w kontekście demokracji bezpośredniej czy deliberatywnej słów takich jak „wielość”, „pluralizm”, „różnorodność” – naprawdę nie zdawali sobie sprawy, że postulowana przez nich szeroka partycypacja obywatelska może prowadzić nie tylko do rozkwitu rozwiązań etatystycznych czy socjalistycznych, ale także do wyboru pomysłów niosących ochronę własności prywatnej, niskie podatki, elastyczność zatrudnienia i brak nadmiernej biurokracji? Przykładem na to, że obywatele mogą wybrać tę drugą opcję, jest choćby szwajcarskie referendum z września 2016 roku w sprawie wprowadzenia projektu „zielonej gospodarki”, który miał podporządkować gospodarkę celom ekologicznym. Jeżeli okresowe cele dotyczące „zrównoważenia gospodarki” nie zostałyby osiągnięte, władze federalne i lokalne miałyby prawo tak zaostrzać swoje działanie, aby doprowadzić do spełnienia tych celów – nawet kosztem rzeczy takich jak wzrost gospodarczy, zatrudnienie, czy też – puśćmy wodze wyobraźni – swobody obywatelskie. Jednak 63 proc. głosujących Szwajcarów (przy frekwencji 43 proc. uprawnionych do głosowania) powiedziało „nie” zielonej gospodarce. W Polsce, przy zachowaniu wszelkich proporcji, podobnym prowolnorynkowym bezpośrednim zaangażowaniem obywatelskim można nazwać akcję „Nie Zagłosuję”, prowadzoną w latach 2013-2014 przeciwko zagarnianiu przez rząd środków z Otwartych Funduszy Emerytalnych na własne wydatki. Akcja polegała na wysyłaniu apeli do polityków oraz umieszczaniu przez zaangażowane osoby na portalu społecznościowym swoich zdjęć z kartką zawierającą informację, ile środków „zabiorą” politycy tej osobie i jej bliskim. W końcu w 2014 roku w akcie protestu w OFE pozostało aż 2,5 mln Polaków, co wymagało samodzielnego złożenia deklaracji w urzędzie, w przeciwieństwie do zgody na przeniesienie wszystkich środków z OFE do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, która nie wymagała od obywatela żadnego działania.

Wydaje się, że w utożsamianiu demokracji bezpośredniej ze sprzeciwem wobec wolnego rynku i indywidualizmu nie chodzi jedynie o to, że wyrażający taki pogląd autorzy po prostu nie wierzą w to, że demokracja deliberatywna może przynieść rozwiązania wolnorynkowe. Autorzy ci często sugerują bowiem, że najchętniej wykluczyliby z ewentualnie powstałej demokracji bezpośredniej osoby o poglądach wolnorynkowych. Jan Sowa jedynie w kontekście walki z wolnym rynkiem, z „antydemokratyczną (…) prywatną własnością środków produkcji” (s. 267) wyraża następujące przekonanie: „Obecny ruch okupacji i protestów (…) nie oczekuje od polityków i rządzących niczego poza tym, żeby się wynieśli i pozwolili ludziom w demokratyczny sposób decydować o własnym życiu” (s. 267-268). „Decydowanie w demokratyczny sposób o własnym życiu” jest według autora przeciwieństwem poglądów wolnorynkowych, takich jak popieranie niskich podatków, choć wydawałoby się, że obywatelskie poparcie dla rozwiązań wolnorynkowych stanowi jeden z przejawów możliwości „decydowania [obywateli] o własnym życiu” w ramach demokracji. Zwłaszcza że w sferze pozapolitycznej to właśnie te wspomniane niskie podatki umożliwią mi w większym stopniu decydowanie o własnym życiu niż podatki wysokie, ponieważ to ja będę w większym stopniu decydować, na co przeznaczę moje wynagrodzenie. Z tekstu Sowy wynika jednak, że mamy prawo wykluczyć z demokracji bezpośredniej osobę, która głosi takie przekonania, bo jest ona niedemokratyczna. Jeszcze mocniej przekonanie takie wyraża Guy Standing: „Libertariańskim, paternalistycznym «popychaczom» powinno się powiedzieć, by zajęli się własnymi sprawami i swoją «architekturą wyboru», panoptykon należy zaś zdemontować. Aby wspierać ludzi w podejmowaniu samodzielnych decyzji, potrzeba odpowiedniej edukacji i quality time” (s. 307). A zatem widać tutaj jasne rozróżnienie: po jednej stronie są „libertarianie”, a po drugiej stronie są „ludzie”, którzy mają mieć udział w rządzeniu. Skoro, jak sugeruje Standing, zwolennikom wolności jednostki, ochrony własności prywatnej oraz wolnego rynku należy zamknąć usta, oznacza to, że nie są oni „ludźmi” demokracji bezpośredniej; że dopóki mają oni wolnościowe poglądy, nie są godni być uczestniczącymi obywatelami. Podobne stanowisko jest wyrażane w artykule „Neoliberalism, Austerity and Participatory Democracy” (2011) autorstwa Sveinunga Legarda. Autor bez ogródek mówi w nim o naturalnie antywolnorynkowym charakterze systemu politycznego opartego na bezpośrednim obywatelskim zaangażowaniu: jak pisze w imieniu socjalistów i działaczy ekologicznych (tłum. moje), „nasza aspiracja do bezpośredniej i uczestniczącej demokracji zawiera w sobie nasze rewolucyjne marzenia o życiu poza kapitalizmem”…

Skoro według osób utożsamiających demokrację bezpośrednią ze sprzeciwem wobec indywidualizmu i wolnego rynku poparcie dla wolności jednostki oraz wolności ekonomicznej nie mieszczą się w demokracji, to w gruncie rzeczy pozornie szlachetne postulaty tych autorów, aby dać ludziom uczestnictwo w rządzeniu poprzez wcielenie w życie demokracji bezpośredniej w miejsce parlamentarnej, są na wskroś antydemokratyczne czy też – stosując inną pojęciowość – antyobywatelskie: głoszą bowiem demokrację deliberatywną tylko pod warunkiem, że obywatele będą wyrażać „jedynie słuszne” poglądy. Wprowadzanie demokracji bezpośredniej z założeniem – choćby niepisanym, a obowiązującym tylko na mocy prawa zwyczajowego – że zamierzamy ignorować w niej osoby o poglądach odwołujących się do prawa do własności prywatnej i do pozbawionej absurdów swobody działalności gospodarczej, byłoby wprowadzaniem fałszywej demokracji.

Share

Artykuł Czy demokracja bezpośrednia to wróg wolnego rynku? pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/czy-demokracja-bezposrednia-to-wrog-wolnego-rynku/feed/ 0
Polityka rynku pracy czy polityka niepewności? https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/polityka-rynku-pracy-czy-polityka-niepewnosci/ https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/polityka-rynku-pracy-czy-polityka-niepewnosci/#respond Sun, 30 Oct 2016 18:10:11 +0000 https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/?p=4484 Wiele z 1,3 mln osób pracujących na umowach cywilnoprawnych boi się, że straci na wprowadzeniu „jednolitego podatku” – szykowanego na wprowadzenie w 2018 roku projektu PiS, który spośród działań rządu może wywrzeć największy wpływ na rynek pracy. Mimo tych obaw rządzący uparcie nie ujawniają szczegółów reformy, które dotyczyłyby kwestii umów cywilnoprawnych. Niepewności w rok po […]

Artykuł Polityka rynku pracy czy polityka niepewności? pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
Wiele z 1,3 mln osób pracujących na umowach cywilnoprawnych boi się, że straci na wprowadzeniu „jednolitego podatku” – szykowanego na wprowadzenie w 2018 roku projektu PiS, który spośród działań rządu może wywrzeć największy wpływ na rynek pracy. Mimo tych obaw rządzący uparcie nie ujawniają szczegółów reformy, które dotyczyłyby kwestii umów cywilnoprawnych. Niepewności w rok po objęciu władzy przez rząd Beaty Szydło dotyczą także innych propozycji PiS w obszarze rynku pracy: czy rządzący ostatecznie wycofali się z interwencjonistycznego „Narodowego Programu Zatrudnienia”, czy też stanie się on częścią planu Morawieckiego, dopełniając wizji gospodarki sterowanej przez rząd? A co z zapowiadanym rok temu przez minister Elżbietę Rafalską potencjalnie dobrym pomysłem zmian w ustawie o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy?

Umowy będą rzeczywiście „śmieciowe”?

Wszystkie formy zatrudnienia, w tym działalność gospodarcza, mają zostać objęte jednolitą podatko-składką bez wyjątków – tak można streścić kluczowy zamysł podatkowej reformy PiS, opracowywanej pod kierownictwem ministra Henryka Kowalczyka. O przeznaczonych do zlikwidowania „wyjątkach” mówi się w mediach głównie w kontekście opodatkowania najwyżej zarabiających, którzy np. obecnie nie muszą płacić składki na ZUS od dochodów przewyższających 30-krotność miesięcznej średniej krajowej. Ograniczenie debaty do preferencji dla najbogatszych jest jednak szkodliwe, bo pomija fakt, że planowane przez PiS ujednolicenie obciążeń podatkowych może być dotkliwe dla osób o relatywnie niskich zarobkach. Chodzi o kwestię umów zleceń i umów o dzieło: tych pierwszych kontraktów składki w ogóle nie dotyczą, a tych drugich także, jeżeli na ich podstawie pracują osoby uczące się do 26. roku życia. Według raportu OECD Taxing Wages 2016[1] klin podatkowy w Polsce wynosił w 2015 roku średnio 34,7 proc. Należy zatem założyć, że reforma PiS, jeżeli taki jest jej zamiar, doprowadzi do zastąpienia – w przypadku umów o dzieło i „studenckich” umów zleceń – podatku PIT na poziomie 10-15 proc. wynagrodzenia brutto przez podatko-składkę o wysokości co najmniej 30 proc. wynagrodzenia brutto. Co oczywiście będzie oznaczało zubożenie osób pracujących na takich umowach, szczególnie odczuwalne u tych, którzy otrzymują relatywnie niską płacę. Osobie zarabiającej na podstawie umowy o dzieło 2000 zł brutto będzie zostawało w kieszeni nie 1800 zł, ale 1400 zł, czyli o 400 zł mniej niż dzisiaj. To właśnie przez to umowy cywilnoprawne rzeczywiście staną się „śmieciowe”, ponieważ nie będą wtedy pozwalały na godne życie. Ryzyko zubożenia dotyczy zarówno „wolnych strzelców”, pracujących na umowie o dzieło z własnego wyboru, jak i osób, które zgodnie z prawem powinny mieć klasyczną umowę o pracę (zapewne wielu osobom z tej drugiej grupy, choćby studentom, także nie podobałoby się odebranie im części domowego budżetu za sprawą oskładkowania ich umów cywilnoprawnych).

Choć dane GUS pozwalają twierdzić, że osób, które pracują wyłącznie lub przede wszystkim na podstawie umowy o dzieło jest w Polsce około 240 tysięcy[2], to PiS – mimo dotychczasowego ujawnienia dość wielu szczegółów na temat konstrukcji jednolitego podatku – nadal milczy na temat tej podstawowej kwestii: czy umowy o dzieło oraz nieoskładkowana część umów zleceń będą objęte jednolitą podatko-składką, która najprawdopodobniej nie będzie mniejsza niż 30 proc., a jeżeli tak, to czy wprowadzone zostaną jakieś mechanizmy chroniące osoby o najniższych zarobkach (obejmujących np. wspomniane 2000 zł brutto i mniej) przed zubożeniem na skutek oskładkowania ich umów o dzieło i zleceń. Czarny humor podpowiada, że zapytany o taki „mechanizm” rząd może odpowiedzieć: „przecież jest program 500+…” (który, przypomnijmy, polega na wypłacaniu przez rząd z portfeli podatników 500 zł miesięcznie na drugie i kolejne dziecko bez kryteriów dochodowych, a także na pierwsze dziecko w przypadku dochodu nieprzekraczającego 800 zł na osobę w rodzinie). Jeżeli przepowiednia o takiej reakcji rządu się spełni, przydadzą się dwa komentarze. Po pierwsze, wtedy jak na dłoni będzie widać, że rząd – zamiast zostawiać obywatelom jak najwięcej zarobionych przez nich pieniędzy – nieudolnie rozwiązuje przez redystrybucję problemy, które sam wykreował. Po drugie, „zasypywanie” ubóstwa powstałego na skutek oskładkowania umów cywilnoprawnych poprzez sugerowanie ofiarom oskładkowania, aby skorzystały z programu 500+, będzie także natrętnym promowaniem przez rząd stylu życia opartego na wczesnym założeniu rodziny i posiadaniu jak największej liczby dzieci w miejsce szacunku dla indywidualnej decyzji, czy wybrać życie samotne, czy rodzinne oraz kiedy założyć rodzinę. Chcesz odzyskać pieniądze stracone na oskładkowaniu twojej umowy o dzieło – miej dzieci. To na razie oczywiście tylko czarne scenariusze…

Szkodliwy „Narodowy Program Zatrudnienia”

Niepewności dotyczą również spraw innych niż losy wynagrodzeń z umów cywilnoprawnych. Przykładem niech będzie „Narodowy Program Zatrudnienia” – plan, który obok stawki godzinowej 12 zł na zleceniach – stanowił w kampanii wyborczej 2015 roku jedyną konkretną propozycję PiS w obszarze polityki rynku pracy. Propozycję, trzeba dodać, bardzo szkodliwą, ponieważ zgodnie z nią zatrudnienie w małych („zdegradowanych”) miejscowościach dotkniętych wysokim bezrobociem miałoby rosnąć nie dzięki zmianom systemowym, takim jak trwałe obniżenie podatków dla firm i pracowników czy sensowne zmiany w polityce mieszkaniowej, ale za sprawą istniejących jedynie przez jakiś czas rządowych subsydiów (a zatem prawdopodobne, jak pokazuje przykład hiszpańskiego „Planu E”, byłyby zwolnienia pracowników wraz z końcem trwania subsydiów). Być może jednak to właśnie tymczasowe subsydiowanie zatrudnienia na terenach gorzej rozwiniętych jest uznawane przez PiS za „zmiany systemowe”? Dokładniej rzecz ujmując, Narodowy Program Zatrudnienia miałby opierać się głównie na czasowym dofinansowaniu miejsc pracy z budżetu państwa, jeżeli przedsiębiorca zgodziłby zatrudnić się młodego absolwenta na okres dwóch lub trzech lat (w zależności od rodzaju rozwiązania)[3]. Politycy PiS proponują przedsiębiorcy „odliczenie od podstawy opodatkowania [CIT] kwoty stanowiącej równowartość jednego miejsca pracy” (dla „młodych pracowników”), „preferencje podatkowe dla osób zatrudniających absolwentów szkół” „zwrot zapłaconego podatku [CIT] dla przedsiębiorców zatrudniających absolwentów”… Interesująco może brzmieć pomysł obniżenia składek na ZUS: według raportu „Taxing Wages 2016” w 2015 roku składki płacone przez pracownika były w Polsce trzecie najwyższe w OECD, po Słowenii i Niemczech, i wynosiły 15,3 proc. płacy brutto. Jednak okazuje się, że PiS chce obniżać składki tylko przez rok i tylko dla przedsiębiorcy („Jeżeli pracodawca utworzy co najmniej dwa nowe miejsca pracy na terenie gminy zdegradowanej ekonomicznie i zatrudni dwóch młodych pracowników w pełnym wymiarze czasu pracy przez okres pierwszych dwunastu miesięcy, ulega zmniejszeniu o połowę wysokość składki na ubezpieczenie emerytalne i rentowe w części finansowanej przez tego pracodawcę, jako płatnika”). Przy okazji znowu widzimy wzmiankę o „młodych”. Program ma także punkt pt. „wsparcie mieszkańców małych miast i wsi oraz gmin zdegradowanych ekonomicznie” (niezależnie od wieku), ale z opisu tego wsparcia wynika, że chodzi w nim po prostu o program 500+.

Zatem oprócz szkodliwej tymczasowości i niesystemowości proponowanych rozwiązań, w NPZ mamy także do czynienia z projektem ukierunkowanym na pomoc słynnemu „młodemu absolwentowi” (w domyśle: 5-letnich studiów wyższych), co nie tylko wyklucza bezrobotnych w innym wieku (30, 40, 50-letnich), ale także – niekoniecznie ustawowo, ale poprzez niepisane preferencje – ogranicza pomoc dla tych młodych, którzy nie są absolwentami uczelni wyższych, lecz zakończyli swoją edukację na szkole zawodowej, technikum, liceum bądź kursie policealnym. Poważna wada proponowanego przez PiS Narodowego Programu Zatrudnienia polega więc na przyczynianiu się do utrzymywania typowego dla Polski ogólnospołecznego przekonania, że obowiązkiem każdego młodego człowieka jest pójście na studia uniwersyteckie (a następnie skorzystanie z pomocy państwa). Podobne wady co PiS-owskiemu NPZ można zarzucić także przyjętemu w 2015 roku za czasów koalicji PO-PSL programowi „Pierwsza praca”, której pomysłodawcą był prezydent Bronisław Komorowski (program opiera się na rocznym refundowaniu minimalnego wynagrodzenia tym pracodawcom, którzy zdecydują się zatrudnić osobę do 30. roku życia na dwa lata, oczywiście na umowę o pracę – dotyczy to rzecz jasna ograniczonej liczby 100 tys. osób). Trudno nie zauważyć, że lepiej od NPZ i „Pierwszej pracy” problem bezrobocia rozwiązałyby trwałe zachęty do pracy i zatrudniania, obejmujące wszystkich pracowników niezależnie od wieku i wykształcenia (jak na przykład proponowane przez FOR zwiększenie kwoty wolnej od podatku na umowie o pracę z 112 zł miesięcznie do np. 20 proc. wynagrodzenia brutto) albo chociaż nieograniczone do konkretnych „programów” zmiany skierowane do grup ogólniejszych niż „młodzi absolwenci” (jak np. zamiana studenckiego zwolnienia ze składek na ZUS przy zleceniach na znaczne obniżenie tych składek w przypadku zatrudnienia wszystkich osób do 30. roku życia). Na szczęście jednak Narodowy Program Zatrudnienia zdaje się być pomysłem porzuconym – jesienią 2015 roku premier Beata Szydło nie wspomniała o nim nawet w swoim exposé. Na stronach rządowych instytucji takich jak Ministerstwo Pracy nie widać też, aby trwały jakiekolwiek prace nad NPZ.

Istnieje jednak ryzyko, że „Narodowy Program Zatrudnienia” powróci do nas jako np. element „Planu na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju” (już samo to zdanie unaocznia skalę rządowego interwencjonizmu). Tak zwany plan Morawieckiego[4] zakłada przecież aktywną rządową walkę z m.in. „pułapką średniego dochodu” oraz „niewykorzystanym potencjałem rozwojowym licznych mniejszych ośrodków miejskich i obszarów wiejskich”, więc dlaczego Narodowy Program Zatrudnienia nie miałby zostać do niego włączony? Wtedy w całej swej karykaturalności ujawni się rządowe sterowanie gospodarką: z jednej strony rząd będzie usiłował pobudzić gospodarkę poprzez legislacyjne i finansowe wspieranie wybranych przez siebie branż (wspomnianych w planie Morawieckiego), a z drugiej strony będzie dofinansowywał zatrudnienie w tych branżach nowych pracowników za pomocą Narodowego Programu Zatrudnienia. Już na etapie tych rozważań widzimy, że branże wspierane przez plan ministra Mateusza Morawieckiego mogą być trudne do pogodzenia z obszarami „zdegradowanymi ekonomicznie”, które mają być przedmiotem wsparcia NPZ, co przemawia po prostu za tym, żeby dać sobie spokój z tworzeniem rządowych programów nakierowanych na konkretne branże i obszary terytorialne.

Warto zmienić ustawę o urzędach pracy

Wartym rozwijania pomysłem jest jednak zapowiedziana w listopadzie 2015 roku przez minister pracy Elżbietę Rafalską krytyczna ewaluacja i ewentualna rewizja ustawy o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy, znowelizowanej wiosną 2014 roku przez ekipę PO-PSL. „Musimy dokonać oceny ustawy o promocji rynku pracy i instytucjach rynku pracy, bo myślę, że nie do końca spełniła ona oczekiwania, chociaż jej okres funkcjonowania nie jest zbyt długi. Trzeba się wielu sprawom uważnie przyjrzeć, a tam gdzie mamy już rozwiązania ustawowe, myślę, że nad tymi rozwiązaniami będziemy jeszcze pracować”[5] – mówiła Rafalska niedługo po zostaniu szefem resortu pracy. Nowela, mimo słusznych założeń, wprowadziła niedopracowany podział bezrobotnych na trzy grupy, który w obecnej formie znacznie ogranicza dostęp do form wsparcia osobom najmniej i najbardziej oddalonym od rynku pracy. Przykładowo, osoby z grupy numer trzy, czyli „najbardziej oddalonych od rynku pracy”, formalnie nie mają możliwości skorzystania z dotacji na założenie działalności gospodarczej, na przykład tych oferowanych przez Unię Europejską. Zgodnie z analizą FOR opublikowaną jeszcze w 2014 roku podczas wprowadzania reformy polityki rynku pracy[6], przyjęty wówczas system zachęt oparty na subsydiowaniu wybranych grup bezrobotnych i ich pracodawców (np. bon stażowy, bon szkoleniowy, bon na zasiedlenie, roczne zwolnienie pracodawcy ze składek za zatrudnienie osoby młodej) powinien zostać zastąpiony przez rozwiązania bardziej systemowe, jak „rozszerzenie zwolnienia ze składek także na kolejną pracę osoby bezrobotnej do 30. roku życia oraz na zatrudnienie osoby powyżej 30. roku życia, która była długotrwale bezrobotna (np. przez 3 lata)”. Pomysł ulepszenia ustawy o promocji rynku pracy ugrzązł jednak wśród bardziej medialnych i niekoniecznie słusznych pomysłów rządu. A szkoda, ponieważ dokonane w niej zmiany – pod warunkiem ich sensownego charakteru – mogłyby pomóc wielu bezrobotnym w trwałym powrocie na rynek pracy. Owszem, szykowana jest obecnie zmiana ustawy o promocji zatrudnienia, ale w zupełnie innym kontekście – chodzi o dopasowanie jej do przepisów umożliwiających podejmowanie pracy przez cudzoziemców.

Już w listopadzie jedna niepewność powinna zostać rozwiana: ta dotycząca losów umów cywilnoprawnych. Miejmy nadzieję, że osoby o relatywnie niskich zarobkach, pracujące na podstawie umów o dzieło czy też na zwolnionych ze składek umowach zleceniach, nie dowiedzą się wówczas, że stracą około 300 zł miesięcznie.

 

Jako element ilustracji artykułu wykorzystałam grafikę autorstwa Uli Lukierskiej (https://www.krytykapolityczna.pl/wydarzenia/prekariat-nowa-klasa-niebezpieczna).

 


[1] https://www.oecd.org/ctp/tax-policy/taxing-wages-20725124.htm (dostęp 30.10.2016 r.). Podana wartość klinu podatkowego (34,7 proc.) dotyczy osoby samotnej.

[2] Według GUS w 2014 roku osób pracujących wyłącznie na umowach cywilnoprawnych bądź na podstawie samozatrudnienia pracowało w Polsce 2,4 mln (GUS, „Wybrane zagadnienia rynku pracy”, 10.12.2015 r.). Z kolei według opublikowanego przez GUS 27.01.2016 r. badania „Pracujący w nietypowych formach zatrudnienia” 9,9 proc. badanych osób (zarówno pracujących na podstawie umów cywilnoprawnych, jak i osób samozatrudnionych) pracowało głównie na podstawie umowy o dzieło – w przybliżeniu zatem osoby pracujące przede wszystkim na umowie o dzieło to około 10 proc. wszystkich „nietypowych” pracowników, czyli 240 tys. w całej Polsce.

[3] https://wybierzpis.org.pl/media/download/ae66e0fa82971ff43b1d1a31a5ebd39df796e04d.pdf (dostęp 30.10.2016 r.).

[4] Ministerstwo Rozwoju, „Plan na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju – prezentacja”, 16.02.2016 r., https://www.mr.gov.pl/media/14840/Plan_na_rzecz_Odpowiedzialnego_Rozwoju_prezentacja.pdf, s. 2 i 11.

[5] https://www.parlamentarny.pl/spoleczenstwo/elzbieta-rafalska-ocenimy-ustawe-o-promocji-rynku-pracy-i-instytucjach-rynku-pracy-nie-do-konca-spelnia-oczekiwania,2163.html (dostęp 30.10.2016 r.).

[6] Anna Czepiel, „Reforma polityki rynku pracy jest dobra, ale wymaga poprawek”, Komunikat FOR nr 50, 8.04.2014 r., https://www.for.org.pl/pl/a/2996,FOR-popiera-nr-50-Reforma-polityki-rynku-pracy-jest-dobra-ale-wymaga-poprawek.

Wpisy na Blogu Obywatelskiego Rozwoju przedstawiają stanowisko autorów bloga i nie muszą być zbieżne ze stanowiskiem Forum Obywatelskiego Rozwoju.

Share

Artykuł Polityka rynku pracy czy polityka niepewności? pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/polityka-rynku-pracy-czy-polityka-niepewnosci/feed/ 0
Unia powinna skrytykować ryzykowną politykę ekonomiczną polskiego rządu https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/unia-musi-skrytykowac-ryzykowna-polityke-ekonomiczna-polskiego-rzadu/ https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/unia-musi-skrytykowac-ryzykowna-polityke-ekonomiczna-polskiego-rzadu/#respond Mon, 19 Sep 2016 06:00:48 +0000 https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/?p=4339 Unijne analizy i rezolucje dotyczące Polski powinny mówić nie tylko o zagrożeniach dla praworządności, ale także o niebezpieczeństwach gospodarczych, związanych z brakiem zgodności interwencjonistycznej polityki polskiego rządu z fundamentalnymi zasadami ekonomicznymi Unii Europejskiej. Co więcej, w pewnych przypadkach powody do sprzeciwu wobec interwencjonizmu polskiego rządu mają nawet socjaldemokraci i zieloni! Ograniczenie praworządności w Polsce było jednym z […]

Artykuł Unia powinna skrytykować ryzykowną politykę ekonomiczną polskiego rządu pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
Unijne analizy i rezolucje dotyczące Polski powinny mówić nie tylko o zagrożeniach dla praworządności, ale także o niebezpieczeństwach gospodarczych, związanych z brakiem zgodności interwencjonistycznej polityki polskiego rządu z fundamentalnymi zasadami ekonomicznymi Unii Europejskiej. Co więcej, w pewnych przypadkach powody do sprzeciwu wobec interwencjonizmu polskiego rządu mają nawet socjaldemokraci i zieloni!

Ograniczenie praworządności w Polsce było jednym z tematów posiedzenia Parlamentu Europejskiego w dniach 12-15 września 2016 r. W środę 14 września europarlamentarzyści przyjęli projekt rezolucji popierany przez wszystkie najważniejsze frakcje: Europejską Partię Ludową, Socjalistów i Demokratów oraz Porozumienia Liberałów i Demokratów na rzecz Europy. Rezolucja[1] wyraża zaniepokojenie różnymi zmianami w Polsce, dokonywanymi przez rząd Beaty Szydło oraz przez Sejm, w którym większość ma Prawo i Sprawiedliwość. Tym razem europosłowie krytykują nie tylko brak zażegnania „paraliżu Trybunału Konstytucyjnego”, ale także szereg innych zjawisk: „upolitycznienie polskiej administracji”, ograniczenie „przedstawiania niezależnych, bezstronnych i dokładnych treści” przez ustawę o mediach publicznych, jak również zmiany w ustawach o bezpieczeństwie, które „niewspółmiernie ingerują w prawo do prywatności”.

Wśród tych słusznych obaw nie znajduje się jednak niestety żadne odniesienie do prowadzonej przez PiS ryzykownej polityki gospodarczej, która zajmuje przecież istotne miejsce w katalogu zagrożeń płynących z działań obecnego rządu, a co ważne – jest jednocześnie sprzeczna z promowanymi przez UE ekonomicznymi fundamentami, takimi jak zakaz pomocy publicznej, stabilne finanse państwa oraz realizacja różnorodnych – a nie zawężonych – celów z unijnych funduszy strukturalnych. Podobnie jak europosłowie krytykują „upolitycznienie polskiej administracji”, tak samo powinni krytykować „upolitycznienie polskiej gospodarki”.

Przykładem takiego, niezgodnego z unijnymi zasadami, upolitycznienia gospodarki jest interwencjonistyczny plan Morawieckiego. Opiera się on przede wszystkim na idei wspierania przez państwo dużych firm, aby stawały się one „narodowymi championami”. Według planu to nie producenci i konsumenci, lecz państwo będzie decydować o tym, w jakim regionie kraju które gałęzie gospodarki mają się prężnie rozwijać, np. Podkarpacie ma zasłynąć z konstruowania dronów. Można także przypuszczać, że to właśnie te faworyzowane przez państwo firmy będą miały w ramach planu ułatwiony dostęp do funduszy unijnych, ponieważ koncepcja Morawieckiego zakłada, że „Inwestycje [z funduszy unijnych] zostaną podporządkowane celom Planu na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju”. Na całą „Strategię na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju” w latach 2016-2020 polski rząd planuje przeznaczyć z budżetu państwa 530 mld zł (dla porównania: roczne dochody budżetu państwa prognozowane na 2017 r. to 324 mld zł[2]).

Po planie Morawieckiego widać, że instytucje Unii Europejskiej – nie tylko Parlament Europejski w przyszłości, ale także np. Komisja Europejska w ramach badań w zakresie tzw. procedury nierównowag makroekonomicznych – mogą skrytykować Polskę za trzy rzeczy stojące w sprzeczności z unijnymi wartościami dotyczącymi gospodarki.

Po pierwsze, UE zdecydowanie sprzeciwia się udzielaniu przez instytucje publiczne pomocy przedsiębiorstwom. Zakaz udzielania pomocy publicznej widnieje we wspólnotowym prawie już od Traktatu Rzymskiego z 1958 roku, a podstawą wprowadzenia tego przepisu była idea sprzeciwu wobec faworyzowania firm przez państwo niezależnie od przyświecającego państwu celu takiej interwencji[3]. „Wszelka pomoc przyznawana przez Państwo Członkowskie lub przy użyciu zasobów państwowych w jakiejkolwiek formie, która zakłóca lub grozi zakłóceniem konkurencji poprzez sprzyjanie niektórym przedsiębiorstwom lub produkcji niektórych towarów, jest niezgodna z rynkiem wewnętrznym” – czytamy obecnie w Traktacie o funkcjonowaniu Unii Europejskiej (art. 107). Przykładem wyegzekwowania tego zapisu jest nakazanie węgierskim liniom lotniczym Malév zwrócenia 30,7 mld forintów państwowych dokapitalizowań, których tamtejsi urzędnicy (za rządów Bajnaia i Orbána) w ramach „wsparcia” udzielili temu przedsiębiorstwu[4]. Tymczasem w planie Morawieckiego słowo „wsparcie” pojawia się 404 razy[5]. Takie skupienie na „wsparciu” dla firm, zwłaszcza dużych, które mają stać się narodowymi – w domyśle: państwowymi – championami, powinno zapalić u Komisji czy europosłów alarmową lampkę, że polski plan prorozwojowy będzie opierał się w jakiejś części na pomocy publicznej.

Po drugie, Unia Europejska – widząc szkodliwość wysokiego deficytu i długu dla całej gospodarki i indywidualnych osób – promuje stabilne finanse publiczne, co na poziomie traktatowym znalazło swoje odzwierciedlenie w nakazie utrzymywania deficytu sektora instytucji rządowych i samorządowych na poziomie maksymalnie 3 proc. PKB pod groźbą rozpoczęcia procedury nadmiernego deficytu przez Radę UE. Tymczasem w Polsce nie tylko plan Morawieckiego, ale także – przed czym ostrzega Unia[6] – warty ok. 20 mld zł rocznie program 500 zł na dziecko oraz planowana obniżka wieku emerytalnego mogą łatwo zburzyć stabilność finansów publicznych, do czego dochodzi jeszcze wyrażane przez polski rząd lekceważenie zasadności istnienia unijnych limitów fiskalnych (na przykład, jak uspokajał wicepremier Morawiecki, zapominając o wzroście bezrobocia młodych w Polsce z 17,2 proc. w 2008 r. do 25,8 proc. w 2011 r.[7]: „Przypomnę, że 5 lat temu deficyt był 8 proc., a potem 7 proc. i nic się strasznego nie stało”[8]…). Dlatego widząc, że polskie władze otwarcie negują istotne dla polityki UE powiązanie wysokiego deficytu ze złą sytuacją gospodarczą, eurodeputowani powinni byli się do tego odnieść w rezolucji poświęconej Polsce. To, że prognozowany przez rząd Szydło na 2017 rok deficyt sektora general government wynosi 2,9 proc. PKB, a nie 3 proc., wydaje się być tylko kwestią kreatywnej księgowości (UE prognozuje Polsce na 2017 r. 3,1 proc. deficytu). Jednak w roku 2018 przy takim rozwoju państwowego interwencjonizmu trudno będzie ukryć to, że mamy np. 3,4 proc. PKB deficytu; musielibyśmy jak Grecja fałszować statystyki. Skoro taka praktyka Grecji budziła ostrą krytykę Unii Europejskiej, tym bardziej Wspólnota powinna teraz wyprzedzająco ostrzegać Polskę przed powtórzeniem się takiego scenariusza.

Po trzecie, wygłoszona przez polski rząd zapowiedź podporządkowania wydawania środków unijnych pod cele państwowego planu, w którym w dodatku rządzący bardzo dokładnie wybrali priorytetowe według nich gałęzie gospodarki i regiony, oznacza brak uczciwej konkurencji w ubieganiu się przez różne podmioty o pieniądze z Unii Europejskiej. Istnieje ryzyko, że niektóre unijne priorytety o charakterze społecznym, takie jak np. walka z wykluczeniem cyfrowym, unowocześnianie szkół i uniwersytetów czy aktywizacja długotrwale bezrobotnych poprzez szkolenia czy pomoc w rozpoczęciu działalności gospodarczej, nie będą mogły być zrealizowane, ponieważ fundusze i programy – mimo wcześniejszych ustaleń Polski z Komisją Europejską – będą podporządkowane pod nakreślone przez rząd zadania reindustrializacyjne, w tym tworzenie „championów narodowych”. Zagrożenie ograniczenia różnorodności celów wydawania unijnych funduszy powinno w Parlamencie Europejskim budzić zaniepokojenie także tych polityków, którzy mają poglądy socjaldemokratyczne i proekologiczne. Tak samo w Komisji i na posiedzeniach Rady UE.

Dlaczego w słusznej rezolucji Parlamentu Europejskiego o Polsce nie znalazły się akcenty ekonomiczne? Prawdziwe skutki niezgodnego z europejskimi wartościami planu Morawieckiego i innych decyzji ekonomicznych rządu Szydło – czyli wysokie zadłużenie państwa i jego konsekwencje w postaci wzrostu podatków dla „przeciętnych obywateli” oraz utrudnionego dostępu niewspieranych przez rząd firm do finansowania – powinny leżeć na sercu europarlamentarzystom, którzy z zaniepokojeniem przyglądają się sytuacji w Polsce. Tak jednak nie jest, czego przyczyną może być to, że – mimo wolnorynkowych korzeni Unii Europejskiej – w ostatniej dekadzie we Wspólnocie obserwuje się zwrot ku ideom interwencjonistycznym, czego dowodzą programy takie jak „Gwarancje dla Młodzieży”, promujące m.in. subsydiowanie zatrudnienia i fasadową pomoc taką jak zawieranie z bezrobotnym umowy obiecującej aktywizację. Stanowiąca bazę do analizowania sytuacji Polski w przyjętej 14 września rezolucji Karta Praw Podstawowych UE skupia się na prawach socjalnych, a o swobodzie gospodarczej wspomina tylko jednym zdaniem, afirmując zresztą podporządkowanie jej ustawodawstwu i pomijając konieczność zapewnienia swobodzie gospodarczej wolności od nadmiernego ustawodawstwa (art. 16: „Uznaje się wolność prowadzenia działalności gospodarczej zgodnie z prawem Unii oraz ustawodawstwami i praktykami krajowymi”). Martwi to, że nawet osobny projekt rezolucji autorstwa mających wolnorynkowe tendencje Liberałów i Demokratów (ALDE) nie zawierał odniesień do ryzyka wypływającego z ekonomicznej polityki obecnego rządu Polski.

Jednak mimo wszystko odniesienia do zagrożeń gospodarczych, choć bardzo ogólnikowe, znalazły się w rezolucji przyjętej przez Parlament Europejski w 2013 r. w sprawie łamania praworządności na Węgrzech: europosłowie zwracali uwagę m.in. na to, że „jakiekolwiek przypadki nieposzanowania lub próby osłabienia wspólnych wartości mają negatywny wpływ na cały europejski proces integracji gospodarczej, społecznej i politycznej”[9]. Takie niszczące decyzje gospodarcze to choćby wprowadzenie w 2010 r. przez rząd Orbána ekstra podatku płaconego przez sieci handlowe, który miał szkodzić firmom z innych krajów UE[10], czy też prowadzenie kosztownych, a przy tym nieprzynoszących trwałego zatrudnienia robót publicznych[11]. Nie tylko Parlament, ale także Komisja zareagowała na groźną ekonomicznie politykę rządu Węgier. W 2015 roku europejscy komisarze rozpoczęli śledztwo w sprawie węgierskiego podatku od hipermarketów, w wyniku czego Budapeszt zawiesił tę daninę (podobny wymierzony w zagraniczne sieci podatek, wprowadzony w Polsce od 1 lipca 2016 roku, zdążył już pogorszyć sytuację jednej z polskich sieci sklepów[12]). Konieczne jest, aby instytucje Unii Europejskiej poprzez różne dokumenty i procedury dały Polsce jasny sygnał, że obecna polityka ekonomiczna polskiego rządu jest szkodliwa dla gospodarki, w tym zatrudnienia, a ponadto niezgodna z ekonomicznymi zasadami funkcjonowania Unii.

 


[1] Rezolucja Parlamentu Europejskiego z dnia 14 września 2016 r. w sprawie niedawnych wydarzeń w Polsce i ich wpływu na prawa podstawowe określone w Karcie praw podstawowych Unii Europejskiej, https://www.europarl.europa.eu/sides/getDoc.do?type=TA&reference=P8-TA-2016-0344&language=PL&ring=B8-2016-0977.

[2] Ministerstwo Finansów, „Rząd przyjął wstępnie projekt ustawy budżetowej na rok 2017”, 25.08.2016 r., https://www.mf.gov.pl/ministerstwo-finansow/wiadomosci/komunikaty/-/asset_publisher/6Wwm/content/rzad-przyjal-wstepnie-projekt-ustawy-budzetowej-na-rok-2017/ (dostęp 13.09.2016 r.).

[3] Ronald Feltkamp, „Some reflections on the structure of the state aid rules in the Treaty of Rome, Competition Policy Newsletter, 2003, nr 1, s. 31, https://ec.europa.eu/competition/publications/cpn/2003_1_29.pdf.

[4] Decyzja Komisji z dnia 9 stycznia 2012 r. w sprawie pomocy państwa przyznanej przez Węgry na rzecz przedsiębiorstwa Malév Magyar Légiközlekedési Zrt., dokument nr C(2011) 9316, https://eur-lex.europa.eu/legal-content/PL/TXT/?uri=CELEX%3A32013D0150.

[5] Aleksander Łaszek, Rafał Trzeciakowski, Karolina Wąsowska, „Władza w ręce urzędników, czyli rozwój według planu M. Morawieckiego”, Analiza FOR 13/2016, 6.09.2016 r.

[6] European Commission, Spring 2016 Economic Forecast: Poland, https://ec.europa.eu/economy_finance/eu/forecasts/2016_spring/pl_en.pdf.

[7] Eurostat, Unemployment by sex and age – annual average; Age class: less than 25 years, https://ec.europa.eu/eurostat/web/lfs/data/database, dostęp 13.09.2016 r.

[8] PAP, „Wicepremier Morawiecki: wyższy deficyt o pół procenta, to nie tragedia”, Parkiet.com, 27.11.2015 r., https://www.parkiet.com/artykul/1451099.html (dostęp 13.09.2016 r.).

[9] Rezolucja Parlamentu Europejskiego z dnia 3 lipca 2013 r. w sprawie sytuacji praw podstawowych: standardy i praktyki na Węgrzech, https://www.europarl.europa.eu/sides/getDoc.do?type=TA&reference=P7-TA-2013-0315&language=PL&ring=A7-2013-0229.

[10] Por. np. Wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE z dnia 5 lutego 2014 r. w sprawie C-385/12. W wyroku została przedstawiona sytuacja, w której w wyniku tego, że pewien działający na Węgrzech sklep należy w ramach franczyzy do pewnej austriackiej grupy handlowej, właścicielka sklepu musiała zapłacić podatek według stawki nie przypadającej na obroty jednego sklepu (0,1 proc.), lecz na obroty całej grupy (od 1 do nawet 6 proc.). Węgry zawiesiły podatek w 2015 roku w wyniku rozpoczęcia przez Komisję Europejską śledztwa w sprawie dyskryminacji zagranicznych sieci przez tę daninę (por. np. https://www.propertynews.pl/centra-handlowe/wegry-zawieszaja-podatek-od-obrotow-sieci-handlowych,37746.html).

[11] Mateusz Guzikowski, Aleksandra Ambroży, „W kierunku stagnacji gospodarczej? Polityka fiskalna Węgier rządów V. Orbána (1998-2002, 2010-2014), „Studia Oeconomica Posnaniensia”, 2014, nr 6, s. 180-181.

[12] Piotr Miączyński, Leszek Kostrzewski, „Dyskonty wykończyły Almę, a dobił podatek”, „Gazeta Wyborcza”, 17-18.09.2016 r.

Share

Artykuł Unia powinna skrytykować ryzykowną politykę ekonomiczną polskiego rządu pochodzi z serwisu Blog Obywatelskiego Rozwoju.

]]>
https://blogobywatelskiegorozwoju.pl/unia-musi-skrytykowac-ryzykowna-polityke-ekonomiczna-polskiego-rzadu/feed/ 0